Życie już doświadczyło ich wiele razy, ale nie poddają się

Czytaj dalej
Fot. Krzysztof Piotrkowski
Zbigniew Marecki

Życie już doświadczyło ich wiele razy, ale nie poddają się

Zbigniew Marecki

A Nawet jak Henryk Cyckowski został połamany przez samochód, odrzucał myśl o kalectwie.

To wydarzenie pamięta do dzisiaj. Był rok 2002. Akurat szedł ze słupskiego Manhatanu. Na ulicy Wojska Polskiego przechodził przez przejście dla pieszych. Brakowało mu półtora metra, aby z niego zszedł, gdy młody kierowa najechał go swoim bmw. Trafił do szpitala, gdzie nałożono mu gorset na połamane żebra i kręgi. Po kilku dniach pogotowie odwiozło go do domu.

- Leżałem w łóżku i rozmyślałem. Szybko doszedłem do wniosku, że nie mogę pozwolić sobie na to, aby zostać kaleką - opowiada. Dlatego, mimo bólu, chodził po domu na czworakach, aby zachować sprawność. Udało się. Gdy trzy miesiące później poszedł na kontrolę do lekarza, ten dziwił się, że nie przyjechał do niego na wózku inwalidzkim.

Po następnych kilku tygodniach wrócił do swoich normalnych obowiązków, choć gdy obok niego jechał samochód, to jeszcze długo kurczył się ze strachu i od czasu do czasu miał problemy z pamięcią.

Wówczas miał prawie 70 lat. Był już emerytem i pomagał swojej najmłodszej córce Marzenie, która chorowała psychicznie, wychowywać jej pięcioro dzieci. - Praktycznie wychowaliśmy je wszystkie - dodaje pani Teresa, żona Henryka Cyckowskiego. Najstarsza była Kamilka, a najmłodsza Kasia. Pośrodku jeszcze trzech chłopaków. Dziadkowie są z nich wszystkich bardzo dumni. Kamilka ukończyła już studia, wyszła za mąż i ma dwie córeczki, które pradziadek odbiera z przedszkola i szkoły. - Niedawno Kamilka i jej mąż odebrali klucze do nowego mieszkania, które sobie kupili. Ponieważ muszą spłacać raty, na wiele im nie starcza. Dlatego byłem bardzo wzruszony, gdy Kamilka dała nam 20 zł, gdy złodzieje ukradli mi emeryturę - zdradza pan Henryk.

Tak samo bardzo ciepło mówi o kolejnych wnukach. Przemek właśnie zdobywa wykształcenie na Uniwersytecie Oxfordzkim w Anglii. Jego brat Adaś jest piekarzem w Ustce i urządza sobie tam mieszkanie. Marcin studiuje w Lublinie, a najmłodsza Kasia od pewnego czasu przebywa w ośrodku w Machowinku.

- Nie chcieliśmy jej tam oddawać, ale sąd stwierdził, że jesteśmy już zbyt starzy, aby opiekować się niepełnosprawną kobietą. Na szczęście ma tam dobrą opiekę, a na święta jest do nas przywożona na kilka dni. To dla nas duża radość - nie ukrywa pan Henryk. Z wnukami mają bardzo dobry kontakt. - Przemek to nawet do nas zadzwonił z Anglii, gdy na gp24.pl przeczytał, że złodzieje nas okradli - zdradza pan Henryk.

Gorzej jest z ich własnymi dziećmi. Mieli ich czworo: dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. Właściwie nie utrzymują kontaktu. Z wyjątkiem Marzeny, którą się opiekują od czasu jej choroby. - Jej mąż wyjechał za pracą poza granice Polski. Początkowo przysyłał trochę pieniędzy, ale gdy dzieci skończyły 18 lat, zerwał kontakty. Teraz spłacamy dwa kredyty, które zaciągnęliśmy, gdy okazało się, że Marzena zadłużyła swoje mieszkanie. To prawie 1300 zł miesięcznie - opowiadają.

Z obowiązku, którego sami się podjęli, bo bali się, że córka zostanie bez dachu nad głową, wywiązali się nawet w październiku, gdy para bezczelnych złodziei, podając się za pracowników opieki społecznej, weszła do ich mieszkania i ukradła im 1900 zł emerytury pana Henryka, którą nieco wcześniej przyniósł listonosz. - Zaufaliśmy im, bo do nas często przychodzili pracownicy pomocy społecznej w związku z tym, że opiekowaliśmy się Kasią. Tymczasem oni najpierw rozmienili u nas 200 zł, aby się zorientować, gdzie trzymamy pieniądze, a potem on kazał nam wykonywać różne ćwiczenia wydolnościowe, a ona buszowała za naszymi plecami. Gdy się zorientowałem, że mogli nas okraść, już ich nie było - opowiada pan Henryk.

Pomoc pozwoliła im przetrwać miesiąc i uregulować najważniejsze zobowiązania, a nawet za 400 zł mogli kupić węgiel. Od 37 lat mieszkają w dwupokojowym mieszkaniu. Gdy się do niego wprowadzali, czuli się jak w raju. - Dzieci były tak zachwycone łazienką, że nie chciały z niej wychodzić - wspomina pani Teresa, która 45 lat pracowała w słupskim szpitalu. Jej mąż z zawodu był elektromechanikiem. Pracował w różnych zakładach. Jako głowa rodziny starał się zapewnić rodzinie godne życie. Cieszyło go, gdy w domu było gwarno i czuło się rodzinne ciepło. Teraz mu tego brakuje, bo dzieci i wnuki rozeszły się po świecie. - Na szczęście nasze prawnuczki są do nas bardzo przywiązane - mówią Cyckowscy. Dzięki nim w sercach pradziadków jest dużo ciepła, nawet wtedy, gdy przez nieszczelne okna do ich mieszkania dostaje się zimny, jesienny wiatr.

Zbigniew Marecki

Jestem dziennikarzem "Głosu Pomorza". Mieszkam w Słupsku. Zajmuję się codziennymi sprawami mieszkańców Słupska i regionu słupskiego. Interesują mnie ludzie, życie społeczne i polityczne, gospodarka, samorząd i historia regionalna.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.