Z kamieniołomów do ołtarza, czyli sposób na kamienne gody

Czytaj dalej
Fot. Sylwia Lis
Sylwia Lis

Z kamieniołomów do ołtarza, czyli sposób na kamienne gody

Sylwia Lis

Pani Franciszka nie ma wątpliwości, że święty węzeł małżeński łączy ludzi na zawsze. Pan Alfons przytakuje małżonce. Bytowianie obchodzą kamienną 70. rocznicę ślubu.

Kolekcjonują medale i dyplomy. Ale nie takie za osiągnięcia sportowe, ale za długie pożycie małżeńskie. Mają już ich kilka. A każdy równie ważny. W szarym pudełku są te z okazji złotych godów, diamentowych, a ostatnie dostali za kamienne. W imieniu Andrzej Dudy, Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, wręczył je Ryszard Sylka. burmistrz Bytowa. Samorządowiec odwiedził emerytów w domu. Pokój na trzecim piętrze wypełniony jest kwiatami.

- Przyniósł róże z goździkami - widać, że seniorka jak każda kobieta kocha kwiaty. - Frezje są od wnuków, a tulipany od syna. Troszeczkę ich się nazbierało.

Kamienna rocznica to wyjątkowy jubileusz. Oznacza 70. rocznicę ślubu. W tej historii nabiera jeszcze bardziej symbolicznego znaczenia, bo Franciszka i Alfons Milochowie poznali się w... kamieniołomach.

W kopalni kruszywa

- Jesteśmy ludźmi z przedwojenną datą - opowiada mężczyzna. - Życie mieliśmy ciężkie, ale jakoś dotrwaliśmy do dziś. I mamy się całkiem dobrze.

Na chwilę się zamyśla. I przyznaje: faktycznie siedemdziesiąt lat w małżeństwie to rzadko się zdarza - uśmiecha się i delikatnie przytula żonę. Pan Alfons urodził się w 1928 roku w Lipuszu na Pomorzu, pani Franciszka w 1934 roku w Nowym Kościele koło Złotoryi. Nie mieli spokojnego, szczęśliwego dzieciństwa. To był okrutny, wojenny czas.

- Niemcy moją rodzinę zabrali do obozu w Potulicach - wspomina bytowianin.

- Trafiłem tam po kilku dniach. Ukrywałem się w lesie, ale i tak mnie dopadli. Miałem jakieś trzynaście lat. Dla dziecka to był szok. Towarzyszył nam głód i ciężka praca. Śmierci się naoglądałem i wciąż mam przed oczyma. Potem przewieźli mnie do bauera. U tego gospodarza pracowało 30 Polaków i 30 Rosjan. Robiliśmy wszystko, zajmowaliśmy się zwierzętami, pracowaliśmy w polu. Jak ktoś zjadł pomidora, był bity. Jakimś cudem przetrwałem wojnę.

Pani Franciszka również pamięta trudne, wojenne czasy. Jako dziecko pracowała na służbie.

- Niemcy mojego ojca zabrali na przymusowe roboty - opowiada.

- Mama została sama z trójką dzieci. Tata do domu nigdy nie wrócił...Para poznała się w 1952 roku w kopalni kruszywa w Nowym Kościele. Ona jako 18-latka, aby pomóc samotnej mamie w utrzymaniu rodzeństwa pracowała w kamieniołomach, on w okolicach odbywał obowiązkową służbę wojskową i wówczas żołnierzy kierowano do przymusowej pracy przy pozyskiwaniu kamieni.- Pamiętam jeszcze ten huk - wspomina kobieta.

- Skały wysadzano dynamitem, potem te kamienie ładowano do wózków i ściągano na dół. Ja zatrzymywałam puste wózki, a mąż spuszczał w dół te wypełnione kruszywem. Te głazy służyły do budowy dróg.

Dość szybko wpadli sobie w oko.

- Rozmawialiśmy codziennie - 95-latek wraca myślami do młodości.

- Ale tylko w pracy, przepustki były rzadkością, a w wojsku panowała dyscyplina. Frania bardzo mi się podobała. Miała piękne, ciemne włosy...- I ciuchy robocze - uśmiecha się jubilatka.

- Nikt się wtedy nie stroił, zresztą i po co, ciężko pracowaliśmy. O jakichś zabawach, potańcówkach nie było mowy.

Niedługo później mężczyzna wrócił do Lipusza, ale nie zapomniał o swojej wybrance. Odwiedzał ją w rodzinnym domu. Wiedział, że to ta jedyna. Takie były czasy powojenne, długo się nie zastanawiali i podjęli decyzję o wspólnym życiu.

- Bo i po co było się zastanawiać? - jubilat nie ma wątpliwości, że podjął słuszną decyzję.

- Rok później byliśmy już małżeństwem. Frania miała dziewiętnaście lat, ja niecałe 25.

- To było normalne, że mężczyzna musiał być od kobiety trochę starszy. Spodobał mi się - zapewnia seniorka, której entuzjazmu i energii pozazdrościłaby niejedna nastolatka.

- Był przystojny, ale najważniejsze, że bardzo przyzwoity. Pracowity i spokojny, a nie żaden chuligan. Nie pił alkoholu i nie palił papierosów. Mężczyzna przygląda się żonie. Widać, że jej słowa zrobiły na nim olbrzymie wrażenie. Lekko się uśmiecha.

Ślub cywilny para wzięła jeszcze w Nowym Kościele.- W tym dniu miałaś na sobie niebieską sukienkę w różowe kwiatki - śmieje się. - Nie wszystko pamiętam, tyle czasu minęło... i kontynuuje.

- Mój brat sprowadził nas na Pomorze. Mieszkaliśmy u niego. I tutaj miesiąc po ślubie cywilnym wzięliśmy ślub kościelny.

Do ślubu saniami

Państwo Milochowie pochodzą z dość ubogich rodzin. Jak mówią, poszli na swoje niemalże tylko z tym, co mieli na sobie. Na huczne wesele nie mogli sobie pozwolić.

- Ślub wzięliśmy w kościele w Borzytuchomiu. Był luty, mroźnie i śnieżnie było - opowiada pani Franciszka. - Do kościoła jechaliśmy saniami zaprzęgniętymi w konie. Brrrr... było zimno. Sukienkę miałam białą i był też welon. Pamiętam, że od kogoś ją odkupiłam. Bawiliśmy się potem w dwóch izbach u mojego szwagra w Niedarzynie, było może tylko z dziesięć osób. Ktoś przygrywał na skrzypcach, ktoś inny zrobił zdjęcie - seniorka próbuje sobie przypomnieć, gdzie podziała się stara fotografia sprzed siedemdziesięciu lat.

- Potem po wsi chodził taki artysta, malarz, zabierał zdjęcia i malował obrazy. Pamiętam, że zabrał nasze ślubne zdjęcie. Obraz przez wiele lat wisiał w naszym domu. Teraz ma go nasz syn, wziął na pamiątkę.

Kilka lat później para dostała od gminy swój własny kąt.

- Zawodowo nie pracowałam - przyznaje kobieta, ale podkreśla, że na wsi miała pełne ręce roboty.

- Zajmowałam się domem, urodziłam Teresę, bliźniaków Edka i Tadeusza, a potem Mietka. Mąż pracował w lesie i uprawiał ziemię. Wszystko musiało być swojskie. - Mieliśmy kury, kaczki, świnie - wylicza jubilatka.

- Jedzenia więc było. Latem robiłam weki, zbierałam grzyby i jagody.

- I tak zostało do dziś - dodaje Mirosława Miloch, synowa, która na co dzień pomaga teściom.

- Mama do teraz robi wiele przetworów na zimę, zawsze powtarza, że swojskie to swojskie. Podziwiam ich, wciąż bardzo się szanują i są bardzo sprawni i radośni.

Jaka jest więc recepta na długie i zgodne małżeństwo? - Dane słowo i przysięga wypowiadana w kościele czy przed urzędnikiem jest najważniejsza - przyznają zgodnie i dodają, że nigdy nie myśleli o rozstaniu ani rozwodzie.

Pani Franciszka po chwili dodaje: Ważne, aby małżonkowie szanowali się, wierzyli w Boga i modlili się - zapewnia.

- My robimy tak do dziś. Dzieci dobrze wychowaliśmy, są porządnymi ludźmi. Ale to nie oznacza, że nigdy się nie kłóciliśmy, czasem nawet o drobnostki, ale małżeństwo było dla nas zawsze najważniejsze. Bo to były inne czasy, ludzie byli bardziej zahartowani, a jak się coś psuło, to naprawiali, a nie wyrzucali. Trzeba dbać o związek, a nie przy pierwszym kłopocie odpuszczać.

Para wychowała 4 dzieci, mają 10 wnuków, 14 prawnuków oraz praprawnuczka.

- Za chwilę będzie kościelna rocznica ślubu. Już w lutym. I szykujemy się na dużą, rodzinną imprezę - oczy nestorki błyszczą...

- A my czekamy na 80. rocznicę - dębową - planuje pani Mirosława. - Jak silny jest dąb, tak więź moich teściów. W pudełku jest miejsce na kolejny medal...

Sylwia Lis

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.