Sport szkolny, sport codzienny. Zaraz po wojnie był czymś więcej

Czytaj dalej
Piotr Polechoński

Sport szkolny, sport codzienny. Zaraz po wojnie był czymś więcej

Piotr Polechoński

Janek Stawisiński z Koszalina, był jedną z pierwszych ofiar stanu wojennego.

Miał 19 lat, gdy został zamordowany. Zginął od strzału w głowę, w czasie krwawej pacyfikacji kopalni „Wujek”, 16 grudnia 1981 roku (zmarł 25 stycznia w szpitalu w Katowicach) . Strzelali zomowcy. Oprócz Janka zginęło ośmiu innych górników.

- To był taki wrażliwy chłopak. Miał tyle planów na przyszłość i kochał sport, świetnie pływał - mówiła w rozmowie z „Głosem” Janina Stawisińska, zmarła w 2011 roku matka Janka. - Pojechał na Śląsk za pracą, a znalazł śmierć. Zabili mi syna tylko dlatego, że chciał żyć w wolnym kraju. A winni tego są ci, którzy stan wojenny wprowadzili: Jaruzelski i Kiszczak - dodawała wówczas pani Janina.

Stan wojenny wprowadzono w 16 miesięcy po strajkach w 1980 r., które doprowadziły do powstania „Solidarności” . W nocy z 12 na 13 grudnia miały miejsce masowe aresztowania, internowano około 10 tysięcy osób. Opór społeczeństwa był znaczny. Wiele dużych zakładów pracy strajkowało zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego, m.in. Huta Lenina w Nowej Hucie i wiele kopalni na Śląsku (w tym właśnie „Wujek”). Strajki były brutalnie tłumione. W czasie akcji protestacyjnych zginęło kilkadziesiąt osób.
============13 Tekst - Lokalizator - blue (22570341)============
Wieści koszalińskie
============05 Body Tekst J bez wcięcia (22570342)============
Henryk Leonowicz trafił wraz z matką i bratem do Koszalina zaraz po wojnie. Przyjechali ze zniszczonej Warszawy, w której to jako dzieciak przeżył całe powstanie, pomagając starszym od siebie żołnierzom. W Koszalinie po podstawówce zaczął chodzić do liceum w ramach Państwowego Gimnazjum Handlowego i Liceum Administracji Gospodarczej (popularny „ekonom”). Tutaj też od razu rozpoczął swoją przygodę ze sportem i w krótkim czasie stał się z tego tytułu znaną i popularną postacią.

Człowiek mógł zapomnieć o ciężkich czasach

- Dlaczego sport? Przyczyn było kilka - opowiada koszalinianin.- Zawsze wiedziałem, że w sporcie jestem dobry. Lubiłem tego rodzaju aktywność. Człowiek mógł zapomnieć o ciężkich czasach, w których przyszło mu żyć, zatrzeć w sobie obrazy, które tkwiły w nim z wojny, choć przez chwilę oszukiwać samego siebie, że żyje w normalnym kraju - wspomina pan Henryk. Dodaje też, że często o rozpoczęciu przygody ze sportem na szkolnym poziomie decydowali ludzie, których spotykało się na swojej drodze.

- Wtedy było wielu ludzi, którzy ocaleli z wojennej zawieruchy, mieli ten pedagogiczny talent, a przede wszystkim wielkie pragnienie, aby młode pokolenie Polaków wychować na porządnych ludzi, a sport był świetną do tego drogą - mówi koszalinianin. Z jego czasów w „ekonomie” przysposobienia obronnego i wuefu uczył nauczyciel o nazwisku Szeliga („Imienia, niestety nie zapamiętałem - mówi pan Henryk”). Potrafił on zachęcić do uprawiania sportu, doradzić w wyborze dyscypliny, pomagać na każdym kroku.- To był wspaniały człowiek. Do dziś pamiętam, jak nas uczył gry w siatkówkę. Był świetnym trenerem - opowiada nasz rozmówca.

Przez sport do wolności

Sportowemu rozwojowi bardzo sprzyjały też komunistyczne władze, choć ze zgoła innego powodu.

Fizyczna tężyzna i sportowe sukcesy miała być jednym ze znaków rozpoznawczych rodzącego się stalinizmu, a najlepsi sportowcy mieli pełnić rolę bohaterów czasów pokoju.

- Ten klimat mocno się już czuło na poziomie szkolnym, ale w takim Koszalinie nie był on znów tak bardzo silny. Czasem trzeba było przemaszerować w jakiejś defiladzie, wystąpić na szkolnej akademii, Ale ja już wtedy myślałem sobie, że czynne uprawianie sportu pozwoli mi kiedyś osiągnąć poziom reprezentacyjny, co będzie wiązało się z wyjazdami za granicę, także do krajów zachodnich. A to będzie najlepszym sposobem, aby zwiać z kraju. Ten plan jednak nigdy się nie powiódł - mówi koszalinianin.

W szkole, w ramach Szkolnego Klubu Sportowego, pan Henryk zaczął trenować skok w dal, wzwyż, biegał w sztafecie 4 x 100, grał w siatkówkę. Szybko stał się też zawodnikiem koszalińskiego Klubu Sportowego „Bałtyk”, gdzie ćwiczył te same dyscypliny. Wtedy pół dnia się uczył, pół trenował. Część treningów odbywała się w szkole, cześć na „Bałtyku”. Często jeździł też po Polsce, gdzie występował na zawodach różnej rangi. Szkołą się nie martwił, bo ta miała wręcz obowiązek wspierać młodych sportowców i robić wszystko, aby ułatwić im szkolne życie. Zresztą nie był sam, podobnych mu wyczynowców było kilkunastu. Atmosfera podczas każdych zawodów była świetna, kibiców nie brakowało, czuło się, że ludzie tym lokalnym sportem naprawdę żyli.

- Trzeba pamiętać, że wtedy nie było wielu rozrywek. Nie było telewizji, nie wszędzie był nawet prąd, na co dzień nie działo się zbyt wiele. W tej sytuacji zmagania sportowe, nawet na poziomie szkolnym, były czymś, na co wszyscy czekali - przypomina Henryk Leonowicz.

Sportowiec? To nie wyrzucamy

Sport bardzo mu pomógł w maturalnej klasie, gdy tuż przed maturą chciano go wyrzucić ze szkoły.

Poszło o to, że podczas wycieczki w góry zamiast pójść jak wszyscy do Muzeum Lenina w Poroninie, to wraz z innym kolegą urwał się i poszedł się opalać. Sprawa się wydała, a jeszcze poszła plotka, że obaj rzucali kamieniami w pomnik wodza rewolucji. - Kamieniami nie rzucaliśmy, ale sytuacja wyglądała na bardzo groźną i wszystko wskazywało na to, że wylecę ze szkoły tuż przed maturą. Jednak trochę głupio było wyrzuć jednego z najlepszych szkolnych sportowców. Wymyślono więc takie rozwiązanie: do szkoły już faktycznie nie wróciłem, ale mogłem ją ukończyć i zdać maturę eksternistycznie. I tak też się stało - opowiada.

Treningi zamiast kopalni

Sportowe życie przydało mu się też trochę później, gdy w ramach służby wojskowej - jako element społecznie niepewny - został przydzielony do żołnierzy-górników, którzy całą służbę pracowali w kopalniach. Praca była ciężka, ale młody Henryk szybko dostał się do reprezentacji sportowej i całe tygodnie zamiast pracować pod powierzchnią, trenował na powierzchni. Wtedy też w sport zaangażował się najmocniej. Myślał, że jak skończy służbę, to jemu poświęci się w stu procentach. Nawet w chwilach, gdy pracował pod ziemią to każdy wysiłek starał się tak rozłożyć, aby ćwiczyć inne partie mięśni. Treningi były profesjonalne, mieli trenera, dobre warunki na stadionie w Jaworznie. - Pamiętam moje najlepsze wyniki z tego czasu. W dal najdalej skoczyłem 6, 61 m, a wzwyż 164 cm. Wówczas nie skakało się wzwyż tak jak dzisiaj, co rzecz jasna przekładało się na znacznie słabsze wyniki - wspomina koszalinianin.

Sport był czymś więcej

Jednak po powrocie do domu sportowej kariery nie zrobił. Zaczęła się normalna praca, stabilizacja, pojawiła się rodzina. Jeszcze przez kilka kolejnych lat udzielał się sportowo, ale powoli ten jego epizod w życiu dobiegał końca. - Trochę żałuję, że nie zostałem słynnym sportowcem, że nie wyszło. Ale w tamtych czasach sport, nawet ten szkolny, czy lokalny, był czymś więcej niż teraz. To była taka namiastka normalności - kończy pan Henryk.

Janek Stawisiński
Henryk Leonowicz skakał w dal, wzwyż, grał w siatkówkę. Były lata 50, a on chodził do średniej szkoły. Dziś opowiada, jaki wtedy był ten codzienny, zwykły sport, bez wielkich wyników i karier

Piotr Polechoński

Dziennikarz „Głosu Koszalińskiego”, politolog, absolwent Uniwersytetu Szczecińskiego, autor szeregu książek o koszalińskiej historii i tożsamości, w tym „Sekretów Koszalina”, za którą dostał Nagrodą Prezydenta Miasta Koszalina za osiągnięcia w dziedzinie kultury za rok 2017. Laureat dwóch nagród za odkrywanie lokalnej historii i jej popularyzację. W 2005 roku otrzymał „Koszalińskiego Orła”, a w roku 2014 wyróżniony został przez Koszalińskie Stowarzyszenie Przedsiębiorców „Gospodarni”. 

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.