Poleciał legendarną maszyną, bo chciał. Niebo to jego świat

Czytaj dalej
Fot. archwium prywatne
Wojciech Lesner

Poleciał legendarną maszyną, bo chciał. Niebo to jego świat

Wojciech Lesner

Na horyzoncie majaczą gęste zabudowania Londynu, gdzieś w dole wyrastają brylaste zamki hrabstwa Kent. Pan Ireneusz jednak nie podziwia widoków - chwyta za ster, by dogonić wyprzedzającą go awionetkę. To nie Bitwa o Anglię, choć lot myśliwcem Spitfire pozwala na chwilę cofnąć się w czasie.

Warkot silnika Merlin 66 wprawia okazałą maszynę w lekkie drgania. W kabinie zaczyna unosić się zapach spalanej nafty lotniczej. Przygotowania do startu zaraz dobiegną końca - Spitfire wzbije się w powietrze i zostawi za sobą hangary w Biggin Hill. Zostawi też w głowie pana Ireneusza wspomnienia na całe życie.

Spotkanie z legendą

Spitfire to jeden z najsłynniejszych na świecie samolotów bojowych. Myśliwce te, produkcji brytyjskiej, walczyły w Bitwie o Anglię. Latali na nich również Polacy.

Minęły dziesiątki lat i egzemplarzy, które byłyby w stanie wzbić się ponownie w powietrze, ostało się zaledwie 60. Wszystkie trafiły w prywatne ręce. Nie oznacza to jednak, że nawet dziś nie można poczuć się jak pilot z czasów drugiej wojny światowej. Istnieje bowiem miejsce, które spełni marzenia każdego entuzjasty lotnictwa - właśnie do Biggin Hill w Anglii wybrał się pan Ireneusz spod Słupska, by móc w dłoniach poczuć ster Spitfire’a. I przelecieć się nim.

- Moim niespełnionym marzeniem zawodowym było zostanie pilotem wojskowym. Z wykształcenia jestem nauczycielem historii, interesuję się między innymi okresem II wojny światowej - opowiada pan Ireneusz. - Ten lot był kolejnym wyzwaniem, próbą, namiastką niespełnionego marzenia.

Kolejnym, bo pan Ireneusz kilka podobnych lotów miał już za sobą. W 2020 roku zasiadł po raz pierwszy w SBLimie-2 i odbył trasę z Mielca do Modlina. Rok temu natomiast miał okazję podziwiać przestworza z pokładu TS-11 Iskra. Jego serce przepełnione miłością do lotnictwa pragnęło jednak czegoś więcej. Gdy tylko pojawiła się możliwość przelotu Spitfirem, spakował walizki i majówkę spędził w Anglii.

- W trakcie poszukiwań kolejnych wyzwań lotniczych na ten rok, udało mi się znaleźć w internecie firmę, która organizuje loty Spitfire’ami. W lutym nawiązałem z nimi kontakt - kontynuuje opowieść pan Ireneusz. - W trakcie rozmów okazało się, że pracuje tam pani, która jest Polką. To umożliwiło sprawniejszy kontakt i zarezerwowanie lotu na długi weekend majowy.

Plany pana Ireneusza pokrzyżować mogła jedynie pogoda, bowiem dzień przed zaplanowanym lotem Londyn skąpany był w deszczu, a wiatr zrywał czapki z głów. Sprawy nie ułatwiała niska podstawa chmur. Na szczęście były to tylko czcze obawy.

- Cały czas śledziłem pogodę, również na radarze, w miejscu, gdzie miał się odbyć lot. Wychodziło na to, że koło godziny 13 następnego dnia, czyli wtedy, kiedy miałem lecieć, zrobi się okienko pogodowe. Rano wstałem i od razu wyjrzałem przez okno - słońce. Piękna pogoda. Już chyba tylko nieprzewidziana awaria techniczna powstrzymałaby mnie przed odbyciem lotu - wspomina mężczyzna.

W powietrzu

- Po przybyciu na lotnisko wspomniana Polka, pani Sylwia, która tam pracuje, zajęła się nami. Przez cały okres pobytu poznaliśmy przesympatycznych ludzi, wielkich pasjonatów oraz wolontariuszy - nie szczędzi słów uznania pan Ireneusz.

Duże wrażenie na gościach z Polski wywarła zatem sama obsługa lotniska. Znacznie większe jednak - odpicowany samolot Spitfire. Już za chwilę z panem Ireneuszem na pokładzie wzniesie się w powietrze i przetnie w locie zachwycające krajobrazy hrabstwa Kent. Nim jednak myśliwiec pozwoli przybyłemu z daleka pasażerowi poczuć się jak pilot z czasów Bitwy o Anglię, trzeba dopełnić ważnych formalności.

- Przed samym lotem musiała zostać sporządzona wszelkiego rodzaju dokumentacja. Trzeba było też ponownie obejrzeć filmik, jak zachowywać się w razie sytuacji awaryjnych - awaryjnego lądowania czy skakania ze spadochronem, który to przesłano mi po dokonaniu rezerwacji - tłumaczy pan Ireneusz. - Później przyszedł czas na ważenie - bo trzeba było dostosować odpowiednio fotel. Na miejsce przybyłem już w swoim kombinezonie. Przed samym lotem miałem krótką rozmowę z pilotem - opisuje.

Co ciekawe, w przestworzach to nie pan Ireneusz znalazł się pierwszy, tylko jego małżonka - wyleciała wcześniej awionetką, by kamery zamontowane przy jej samolocie mogły w pełni zarejestrować start Spitfire’a. Niedługo potem silnik zabytkowego myśliwca warknął, wprawiając maszynę w ruch. Pan Ireneusz leciał spełniać marzenia.

- Sam lot to niesamowite przeżycie - trudne do opisania. Czułem się jak dziecko w wielkiej fabryce cukierków - od momentu wejścia do siedziby firmy, poprzez przygotowania do samego lotu, uruchomienie silnika, do tzw. wisienki na torcie, czyli możliwości krótkiego pilotowania tego samolotu. To wszystko pozostanie w mojej pamięci na zawsze - podkreśla.

Wspomnianej wisienki na torcie mogłoby nie być, gdyby nie wyrozumiały pilot. Bardzo niechętnie, ze względów bezpieczeństwa, ale zgodził się (nawet dwukrotnie!), aby pan Ireneusz na krótkie chwile chwycił za ster.

- Po starcie miałem możliwość dogonienia małżonki, która wyleciała wcześniej awionetką, w tym krótkim czasie ster był w moich rękach - opowiada. - Lot odbywał się na wysokości dwóch tysięcy stóp przy prędkości 250 km/h! Wszystko nagrywały trzy kamery - jedna umieszczona była bezpośrednio za mną, druga spoglądała prosto na mnie, a trzecia była na samolocie, który leciał obok. Dzięki temu powstały świetne zdjęcia.

A podniebną wycieczkę warto było uwiecznić. To był niezapomniany, ale też krótki lot - trwał tylko trzydzieści pięć minut. Szybki przelot nad hrabstwem Kent zaabsorbował jednak pana Ireneusza na tyle, że nie zwracał on szczególnej uwagi na rozpościerające się pod nim sylwetki okazałych, przysadzistych warowni.

- Tak byłem skupiony, tak się cieszyłem tym lotem, że szczerze mówiąc, zdążyłem z powietrza zobaczyć chyba tylko jeden zamek - relacjonuje. - Po lądowaniu podziękowaliśmy sobie z pilotem za wspólny lot - tym bardziej że na moją prośbę wykonał kilka beczek przed samym lądowaniem. Po locie otrzymałem certyfikat, jestem na nim podpisany jako drugi pilot - zaznacza z dumą.

Na ziemi

Wyprawa do Biggin Hill nie skończyła się bynajmniej tuż po wylądowaniu Spitfire’a. Pan Ireneusz wraz z rodziną zwiedzili bowiem pobliskie hangary. Wycieczka miała trwać dwadzieścia minut, ale ostatecznie zakończyła się grubo po ponad godzinie.

- Oprowadzał nas wolontariusz, starszy pan. Zwiedzaliśmy dwa hangary. W pierwszym stało pięć Spitfire’ów, które zastaliśmy w czasie prac serwisowych, odbudowy. Jeden z nich był w trakcie przerabiania na wersję dwumiejscową. W drugiej części hangaru stacjonowały już inne samoloty - dwa Messerschmitty, Spitfire, P-40 i Hawker Hurricane w trakcie prac okresowych. Dodatkowo było tam wiele rekwizytów związanych z latami 50. i 60. XX wieku - na przykład stare motocykle i jeepy - wymienia pan Ireneusz. - Najgorsze było to, że trzeba było w końcu stamtąd wyjechać. Ja bym wręcz mógł tam zamieszkać - śmieje się.

Zbliżał się czas powrotu do domu, ale rodzina z Polski postanowiła skorzystać z jeszcze jednej atrakcji. Na terenie pobliskiej bazy lotniczej znajduje się muzeum poświęcone lotnisku Biggin Hill i drugiej wojnie światowej. Szczególną uwagę pan Ireneusz poświęcił znajdującej się w środku kaplicy św. Jerzego. W niej na pamiątkowej tablicy wymienione zostały nazwiska 453 pilotów, którzy polegli w czasie Bitwy o Anglię. Nie zabrakło rzecz jasna Polaków. Później, jak gdyby na zwieńczenie całej wyprawy, pan Ireneusz wspólnie z pracowniczką muzeum ściągnął z masztu flagę lotnictwa brytyjskiego. Marzenie się spełniło. Można wracać do domu.

- Tym sposobem przepiękny dzień dobiegł końca. Życzyłbym wszystkim fanom lotnictwa, aby mogli skorzystać z tego typu atrakcji - podsumowuje pan Ireneusz.

Wojciech Lesner

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.