Pola, pola, a na polach uczniów sfora
Zamiast ślęczeć nad matematyką czy rozprawką z polskiego, na początku jesieni szkolna młodzież ruszała na wykopki.
W Polsce Rzeczypospolitej Ludowej w połowie września szkoły się wyludniały. Uczniowie obowiązkowo ruszali na wieś, żeby zbierać ziemniaki. Ręcznie, bo mechanizacja - nawet w wielkich Państwowych Gospodarstwach Rolnych i spółdzielniach rolniczych - nie była powszechna. Kombajny ziemniaczane wyręczające setki ludzi były pieśnią przyszłości. Widok pola usianego sylwetkami pochylonych zbieraczy nikogo więc wtedy nie dziwił.
Wyjazdy uczniów na wykopki były powszechne zwłaszcza w rejonach - takich jak powiat szczecinecki czy region słupski - gdzie dominowało rolnictwo uspołecznione, czyli Państwowe Gospodarstwa Rolne i spółdzielnie rolnicze. W czasach rządów Edwarda Gierka, I sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w latach 1970-80, ogłaszano nawet „jesienne ferie” przeznaczane na wykopki.
Jak to wyglądało w praktyce? Dobrze pamięta te wykopki pokolenie dzisiejszych 40-latków plus. W Szczecinku do zbioru ziemniaków angażowano uczniów najstarszych klas podstawówek, czyli 7 i 8, oraz szkół średnich. - Wykopki odpuszczono nam tylko w klasie maturalnej - mówi uczeń I LO w Szczecinku z lat 80. XX wieku. - Zwykle przez tydzień mieliśmy labę od szkoły, takie przedłużone wakacje.
- Zamiast na lekcje, przychodziliśmy do szkoły w gumowcach i odpowiednich ubraniach, a tam wsiadaliśmy do autobusów, które wiozły nas na pola w okolice Szczecinka - wspomina jeden z uczniów szczecineckiego „dużego” ogólniaka. - Na miejscu czekały już na nas ziemniaki wykopane z ziemi kopaczką, które należało dokładnie wyzbierać.
Tyraliera uczniów pod okiem nauczycieli i pracowników PGR-u przeczesywała więc pole. Część zbierała kartofle do wielkich, drucianych koszy, część - zwykle silniejsi chłopcy - targali je do ustawionych obok przyczep. Czasami traktor ciągnął je za zbieraczami.
Praca nie należała do łatwych i przyjemnych, można nawet powiedzieć, że była to harówka, choć nikt specjalnie uczniów nie poganiał. Ale miała swój koloryt i pewien, nazwijmy to tak, walor rozrywkowy. Zwykle we wrześniu była piękna pogoda, na polu można się było nie tylko zmęczyć, ale i opalić. Kawa zbożowa z mlekiem i bułka z pasztetową serwowana przez gospodarzy smakowała chyba jak nigdy w życiu.
Zdarzało się, że uczniów angażowano i do nieco późniejszego zbioru buraków cukrowych.
- Część je zbierała, a część obcinała maczetami liście - wspomina uczeń jednego z koszalińskich liceów. - Szczęśliwie nikt sobie palca nie uciął.
Autor tych słów na wykopki też oczywiście jeździł. I pamiętam, jak kiedyś z kolegą z liceum daliśmy drapaka do pobliskiego lasu, bo nie chciało nam się zbierać ziemniaków. Woleliśmy iść na grzyby w złudnej nadziei, że nikt naszej nieobecności na wielkim polu nie zauważy. Gdy zjawiliśmy się pod koniec dnia roboczego, nasz opiekun o mało nas nie rozerwał. Skończyło się „dywanikiem” u dyrektora i wezwaniem rodziców do szkoły. Dziś wspominam to miło, wtedy do śmiechu nam nie było.
Uczniowie za swoją pracę nie utrzymywali wynagrodzenia do ręki, jakieś kwoty PGR-y przelewały bodajże na konto szkoły czy klasy na wycieczki itp. Zwyczajem był też mały szaber. Ten i ów załadował - przy mniej lub bardziej oficjalnej zgodzie pracowników rolnych - siatkę kartofli do domu. Niektórzy nauczyciele także nie wracali z pustymi rękami.
Zwyczaj szkolnych wykopek skończył się wraz z PRL-em na przełomie lat 80. i 90., niewiele dłużej zresztą przetrwały i same PGR-y. Zostały całkiem sympatyczne wspomnienia, czarno-białe zdjęcia i szacunek do ciężkiej pracy rolnika.