Pani Jadwiga żyje, jak lubi. Samotna cyklistka na trasie polskiej gościnności

Czytaj dalej
Fot. archiwum prywatne
Wojciech Lesner

Pani Jadwiga żyje, jak lubi. Samotna cyklistka na trasie polskiej gościnności

Wojciech Lesner

Przez przyjaciół zwana Cyklistką. Emerytka. Rowerem zjeździła pół świata. Po ostatniej podróży pozostały jej zdjęcia, wspomnienia i telefon pełen kontaktów do przyjaznych ludzi.

Plan Jadwigi Karpowicz ze Słupska był taki - samotna jazda na rowerze dookoła Polski. Ale jak to z planami bywa, spalił na panewce.

- Spontanicznie wybrałam się do rodziny do Nałęczowa. To są strony mojej mamy, więc postanowiłam je odwiedzić. Pomyślałam sobie, że to być może już ostatni raz, kiedy jeszcze jestem pełna sił i wiem, że sobie poradzę - zaczyna opowiadać słupszczanka.

Jeszcze nie kolej na rower

W tamtą stronę, zamiast na dwóch kółkach, pojechała jednak pociągami. Najpierw do Warszawy, ale po rozmowie z mężem, który ostrzegał ją przed deszczami, dalej do samego Nałęczowa. Mąż pojawia się w tej historii nieprzypadkowo. Był jej meteorologiem i drogowskazem, mistrzem mapy. Jego pomoc była niekiedy kluczowa, bo Cyklistka nie ukrywa, że ma problemy z orientacją w terenie.

- Często jadę nie w tę stronę, co trzeba. Mówię więc do męża: „jak chcesz, żebym wróciła do domu, to napisz mi trasę. Sprawdzę, czy po 48 latach małżeństwa ściągniesz mnie do domu” - śmieje się pani Jadwiga.

Kolejowa podróż okazała się tak uciążliwa i pełna pułapek, że, wysiadając na docelowej stacji, powiedziała: - Dość! Do Słupska wracam na dwóch kołach!

Licznik dobrych ludzi, start!

Powrotna wyprawa Cyklistki wzdłuż Polski trwała 25 dni (16 czerwca-10 lipca). Był to jej pierwszy tak długi samotny wyjazd. Pokonała niemal 1350 kilometrów, odwiedziła najskrytsze zakamarki Polski, malownicze miasteczka i tajemnicze pałace. Zazwyczaj zbaczała z drogi, omijała wielkie miasta i ruchliwe ulice. Podążała bocznymi ścieżkami, bo przyjemność sprawiało jej odkrywanie zapomnianych miejsc. W pamięci utrwalała wnętrza zabytków, a na karcie SIM kontakty do osób, które odwiedziła. Jak podkreśla - nie spotkała człowieka, który odmówiłby jej pomocy.

Na Lubelszczyźnie spędziła noc pod namiotem w agroturystyce.

- Wszystko wychuchane, wydmuchane. To nie do opisania, jak ciężko trzeba pracować, żeby utrzymać to w takim stanie. Za domem gospodarze posadzili winorośle i truskawki. Wszystko tam miałam, po prostu raj. Pokazali mi pokoje dla gości. Byłam pod wrażeniem standardu. Kończąc pobyt, spytałam, ile płacę - „nic”. Absolutnie nie chciałam się z nimi zgodzić, ale gospodyni postawiła na swoim. Ponieważ mieli taką księgę - na pamiątkę bardzo ładnie się tam wpisałam. Jak tu nie kochać ludzi? - uśmiecha się.

W Żelazowej Woli nie mogła znaleźć noclegu, aż w końcu trafiła do młodego człowieka.

- Duży dom, miał u siebie Ukraińców, a i ja tam się przekimałam - opowiada. - Później w Gostyninie wstąpiłam do zamku. Nie był dostępny do zwiedzania, ale natrafiłam na właściciela. Wdałam się z nim w dyskusję, a on mówi: „Za to, że jest pani taka dzielna, to coś pani pokażę. Coś, co nie każdy widzi”. Zaprowadził mnie do podziemi, gdzie pokazał mi freski, a jeszcze dał mi monetę w nagrodę. Byłam też w Żninie. Zadziwiło mnie to miasto - wykupiłam bilet i cały dzień jeździłam kolejką. Wenecja, Biskupin - poszalałam, poznałam kolejnych ludzi. Mogłam zostawić u nich rower. Później zobaczyłam, że jest tam ogromna cukrownia - a oni ją przekształcili w kompleks hotelowy na tysiąc gości! Byłam pod wrażeniem. Obejrzałam tylko część budynków, a i tak zajęło mi to wiele godzin.

Pani Jadwiga nie żałowała czasu na zwiedzanie. Potrafiła w jednej miejscowości spędzić nawet pięć godzin. Czuła swobodę, bo nie musiała się spieszyć i patrzeć na plecy członków grupy rowerowej, z którą niegdyś jeździła. Penetrowała, szukała, zbaczała z drogi - bawiła się wolnością. Jednego dnia potrafiła przejechać 90 kilometrów, drugiego zaledwie 20, bo zbyt wiele atrakcji przyciągało jej uwagę.

- Byłam jeszcze w Pakości. Ledwo tam wjechałam, znalazłam od razu przewodnika! Oprowadził mnie po drodze krzyżowej, odwiedziliśmy wszystkie stacje. Chodził ze mną trzy godziny, aż znalazłam nocleg - relacjonuje.

W Nakle nad Notecią też miała szczęście do ludzi.

- Poszłam do muzeum. Był tam taki miły pan, przechował mi rower, dał mapkę i „niech pani sobie zwiedza”. Ja z mapkami nie jestem za pan brat, ale „obleciałam” wszystkie zabytki. Tam był dla mnie raj - uwielbiam te wszystkie budynki, architekturę przedwojenną, te ornamenty, te zdobienia. Jak komin zobaczę, to też lecę - bo albo to gorzelnia, albo cukrownia. Gdy rozglądałam się za noclegami, patrzyłam, żeby te posesje nie były zbyt zadbane, bo może gospodarzom byłoby szkoda mnie wpuścić. Myliłam się, bo w Więcborku miłe małżeństwo przyjęło mnie nawet na sztuczny trawnik - dobrze, że mój nowy namiot świetnie się spisuje, stoi bez śledzi, jest tunelowy. Przepięknie tam było - dom usytuowany tuż nad jeziorem. Od razu kolację przyszykowali, na spacer mnie zabrali. Rano oczywiście czekali ze śniadaniem. Pan poszedł do pracy, a pani na emeryturze zaprowadziła mnie do kościoła, bo poprzedniego dnia był zamknięty. Zostaliśmy znajomymi, korespondujemy ze sobą.

Kaszuby skradły jej serce

Najbardziej przyciągają ją jednak pobliskie Kaszuby. Jak mówi, każdy powinien się tam wybrać chociaż raz do roku, by móc cieszyć się niezwykłymi krajobrazami i skosztować tamtejszej kultury. Nic dziwnego, że jeden z ostatnich etapów jej trasy po Polsce biegł właśnie tą krainą.

- Jadąc przez Kaszuby, trafiłam do wyjątkowych ludzi. Wchodzę na podwórko, a tam biesiada - rozmawiają, śmieją się. Wytłumaczyłam, jaki mam kłopot. „Ależ nie ma problemu! Proszę bardzo! Po co pani będzie rozbijać namiot! Ja mam wersalkę, łóżko, wszystko. Co pani potrzeba?” - śmieje się. - Ta rodzina była tak sympatyczna, razem ze swoimi zwierzakami, że skradła moje serce. Zostałam u nich. Przygotowali mi kolację - z dziczyzną, na bogato. Rano? Śniadanie. Wymieniliśmy kontakty. Ostatni posiłek na trasie jadłam w Chojnicach. Stoję przy kebabie, jakiś mężczyzna podchodzi do mnie z rowerkiem i mówi, że tu drogo mają. Zaprowadził mnie w inne miejsce. Po drodze rozmawialiśmy. Facet, do którego można było od razu zapałać sympatią. Z wykształcenia był ogrodnikiem. Doszliśmy do tego baru, wzięliśmy sobie tani i smaczny obiad. Trudno nam się było rozstać. Mówi do mnie: „ja panią odprowadzę na właściwą drogę, którą powinna była pani jechać, żeby pani nie zabłądziła”. Odprowadził mnie, zrobiliśmy sobie zdjęcia.

Wróciła z tej podróży naładowana pozytywną energią. - Największą wartością tej wyprawy była dla mnie otwartość i empatia spotykanych ludzi. Jednak mają w sobie tę gościnność, nie boją się. Są tacy, którzy po prostu chcą rozmawiać. Cieszyłam się z tych rozmów. Człowiek ładował sobie baterie tą dobrocią ludzką. Każdy podchodził do mnie z sercem - opowiada.

Z roweru do morza, z morza na rower

Przez dwadzieścia lat pani Jadwiga na wycieczki rowerowe wybierała się z grupą. Zwiedziła z nią niemal całą Europę, podróżowała po Rosji, Kanadzie i Izraelu. Jak mówi, kondycja jeszcze nigdy jej nie zawiodła, a podczas samotnej podróży po Polsce towarzyszyło jej niemałe obciążenie, bo przecież namiot i resztę dobytku udźwignąć było trzeba. Cyklistka podkreśla, że gdyby nie uprawianie sportu, nie wykręciłaby tylu kilometrów.

- Przez pół roku zimnych miesięcy biegam, chodzę z kijkami, jeżdżę na biegówkach i morsuję. Na morsowanie do Ustki często jeżdżę rowerem, co znaczy, że jeżdżę nim przez cały rok - najbardziej intensywnie oczywiście latem - podkreśla.

Zaczęła jeździć, gdy dzieci poszły na studia.

- Pojawił się u nas z mężem syndrom pustego gniazda. Po drodze wygrałam jeszcze w konkursie rower, górala - pierwszy raz w życiu mi się tak poszczęściło, widocznie tak miało być. Od tego roweru się wszystko zaczęło. Mąż gdzieś wyczytał, że w słupskim parku zbierają się co tydzień cykliści i jeżdżą. Poszliśmy raz i wsiąknęliśmy. Mąż też ze mną jeździł. Do czasu, bo później zdrowie mu nie pozwoliło, ale ja nie umiałam sobie odmówić tej pasji. Powiedziałam, że bez względu na wszystko będę jeździć i nie ma takiej opcji, żebym z tego zrezygnowała - mówi.

A w planach…

Mimo tysięcy kilometrów na liczniku, rower nie będzie stał i się kurzył - w planach Cyklistki są powroty na Kaszuby i trasa po Wielkiej Brytanii.

- Już szykuję się na kolejny wypad, zastanawiam się, dokąd. Mój mąż tak ładnie pisze trasy, że chyba siądę z nim i coś wspólnie wymyślimy. Kusi mnie bardzo popularna od ponad stu lat trasa w Wielkiej Brytanii, z jednego krańca wyspy na drugi - Land’s End to John o’Groats, o długości około 1500 km - rozmyśla. - Trzeba umieć korzystać z życia i cieszyć się nim. Trzeba mieć jakiś plan na siebie. Cieszę się każdym dniem, bo każdy dzień jest niewiadomą, a człowiek ma już swoje lata.

Wojciech Lesner

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.