Pan Henryk nie doczytał, a rodzicom Michałka dziś pozostał jedynie ból

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Szkocki
Mariusz Parkitny

Pan Henryk nie doczytał, a rodzicom Michałka dziś pozostał jedynie ból

Mariusz Parkitny

Oskarżony jest porządnym człowiekiem. Ale jeden błąd spowodował, że zniszczył życie sobie i osobom, którym chciał pomóc.

W poniedziałek, 30 stycznia, 57-letni Henryk C. został skazany na dwa lata bezwzględnego więzienia za tragiczne skutki nieprzemyślanej deratyzacji w kamienicy w Kamieniu Pomorskimm, której jest właścicielem.

W jej wyniku 1,5-roczny Michałek otruł się oparami profesjonalnej trutki na szczury, której powinno się używać w silosach, a nie w domach. Henryk C. tego nie doczytał i rozłożył trutkę za ścianą pokoju, w którym spał chłopiec.
Dlatego nieumyślnie doprowadził do śmierci dziecka i naraził na zatrucie lokatorów budynku.

Sąd w ostrych słowach skrytykował zachowanie oskarżonego.

- To była skrajna nieostrożność. Sąd nie uwierzył w zapewnienia oskarżonego, że o wyłożeniu trutki napisał lokatorom ostrzegawczą kartkę. To było nieodpowiedzialne zachowanie. Oskarżony nieumyślnie sprowadził zdarzenie zagrażające życiu i zdrowiu wielu osób. Chcąc zwalczyć gryzonie, pozostawił we wnętrzu budynku preparat gryzoniobójczy przeznaczony do stosowania przez osoby przeszkolone, a oskarżony takiego przeszkolenia nie miał. Dlatego kara jest sprawiedliwa - mówiła sędzia Barbara Rezmer z Sądu Okręgowego w Szczecinie.

- Czy dwa lata za śmierć dziecka mogą satysfakcjonować? Nie, nie mogą. Wierzymy, że wyrok będzie przestrogą dla kolejnych samozwańczych deratyzatorów. Czas nie uleczył ran - mówi pan Grzegorz, ojciec Michałka. Henryk C. przed sądem odpowiadał z wolnej stopy. Nie przyznał się do winy. Przyjechał na ogłoszenie wyroku. Przyjął go spokojnie albo jakby pogodził się z sytuacją, albo nie wierzył, że mógłby pójść do więzienia.

Tym bardziej że nawet prokuratura chciała łagodniejszej kary.

- Oczywiście złożymy apelację - zapowiedział po ogłoszeniu wyroku mec. Marek Padee, obrońca Henryka C.

Wigilijna tragedia

Do tragedii doszło 25 grudnia 2020 r. w kamienicy w centrum Kamienia Pomorskiego. Pan Grzegorz z żoną i trójką dzieci wrócili z Wigilii u rodziców. W salonie poczuli dziwny zapach. Początkowo sądzili, że to efekt niedawnego remontowania pomieszczenia.

- Malowałem, bo mieliśmy wcześniej awarię centralnego ogrzewania. Pojawiła się wilgoć, a pod podłogą znaleźliśmy przegryzione przez szczury plastikowe rury. Ale nawet po usunięciu awarii wciąż słyszeliśmy chrobotanie w styropianie pod podłogą. Dlatego prosiłem pana Henryka, aby załatwił deratyzację. On powiedział, że w Kamieniu nie ma kogoś takiego. Ja jednak w internecie znalazłem takie firmy i dałem mu namiar na właściciela, bo miał dobre opinie. Mieli to załatwić między sobą - opowiadał pan Grzegorz.

Henryk C. wsypał trutkę do dziury, która łączyła klatkę schodową z salonem rodziny pana Grzegorza.

To właśnie dlatego to, co wydawało się pozostałościami po malowaniu salonu, było trującymi oparami fosforowodoru.
Nie spodziewając się jednak niczego i szykując się do kolejnego świątecznego dnia, rodzina położyła się.
W nocy rodzice i Michałek, którzy spali w salonie, zaczęli się źle czuć: wymioty, biegunki, zawroty głowy. Wezwali pogotowie. Chłopiec przestał reagować na bodźce. Był bardzo blady. Razem z mamą trafił do szpitala w Gryficach. Pozostałym dzieciom nic się nie stało, bo spały w drugim pokoju.

- Mężczyzna skarżył się między innymi na bóle brzucha, wymioty, ogólne złe samopoczucie. Podobne dolegliwości dotyczyły dwóch innych osób, które przebywały z tym mężczyzną, czyli 25-letniej kobiety i 14-miesięcznego dziecka. Kobieta i dziecko zostali przetransportowani do szpitala. Natomiast mężczyzna nie wyraził zgody na przewiezienie i pozostał w miejscu zgłoszenia. Dziecko było przytomne, jego parametry życiowe były w normie. Było natomiast osłabione, rozdrażnione, płaczliwe - mówiła Paulina Targaszewska z Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratowniczego w Szczecinie. Mimo starań lekarzy stan dziecka szybko się pogorszył. Zmarło w szpitalu.

- Po godzinie 17 zadzwoniła pani ordynator. Powiedziała, że jest jej bardzo przykro, ale nasz synek nie żyje - wspominał pan Grzegorz.

Długie poszukiwania przyczyny

Jako główną przyczynę śmierci biegli uznali zatrucie fosforowodorem. Ale nie od razu udało się to ustalić. Początkowo podejrzewano, że mógł to być czad. Jednak strażacy nie wykryli go w budynku.

Dopiero po kilku godzinach, na prośbę policji, ponowiono testy na obecność innych trujących substancji i wtedy wykryto obecność siarkowodoru oraz dwutlenku siarki w stężeniu zagrażającym życiu. Źródłem tych substancji oraz fosforowodoru, który znaleziono w organizmie dziecka, miała być właśnie rozłożona w budynku trutka na szczury.

W śledztwie do sprawy zaangażowano wybitnych polskich chemików z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. Jana Sehna. Udało im się ustalić, że to właśnie ta substancja doprowadziła bezpośrednio do śmierci chłopca.

- Preparat ma zastosowanie tylko w pomieszczeniach niezamieszkanych przez ludzi i gazoszczelnych. Preparat w pastylkach po kontakcie z wilgocią atmosferyczną uwolnił trujący gaz w postaci fosforowodoru, który rozprzestrzenił się wewnątrz budynku - mówiła prokurator Bożena Krzyżanowska z Prokuratury Rejonowej w Kamieniu Pomorskim.

Sąd nie daje wiary

Henryk C. zapewnia, że zostawił na klatce informacje o wyłożonej trutce. - Lokatorzy wiedzieli, że będzie deratyzacja - mówił.

Ale sąd historii o kartce nie dał wiary. Przede wszystkim dlatego, że żaden z zawezwanych świadków jej nie widział.
Henryk C. przekonuje też, że właściciel firmy deratyzacyjnej nie poinformował go, kiedy sprzedawał mu produkt, z jak niebezpiecznym preparatem ma do czynienia.

- Nie mówił, że to środek, który powinien być stosowany na zewnątrz nieruchomości mieszkalnych. Nie dał mi żadnej instrukcji. Nie mówił nic o gazie, a tylko, że gryzonie zjedzą tę trutkę - bronił się Henryk C.

To też nie przekonało składu sedziowskiego. Sąd uznał bowiem, że to żadne usprawiedliwienie, bo oskarżony powinien sprawdzić, jaką truciznę wykłada w miejscu, gdzie mieszkają ludzie. Także wyjaśnienia sprzedawcy trutki sąd uznał za mało wiarygodne.

- Wprowadził w błąd, o jaki preparat chodzi, osobę dzwoniącą ze szpitala podczas akcji ratowania życia dziecka. A przecież sprzedał go kilka dni wcześniej. Trudno uwierzyć, aby zapomniał w tym czasie nazwy preparatu, który sprzedaje - zauważyła sędzia Rezmer.

Prokuratura długo sprawdzała, czy również sprzedawcy można postawić zarzuty, ale żadnego przepisu nie znaleziono. Dlatego sprzedawca występował w procesie jedynie jako świadek.

Rodzice Michałka domagają się od Henryka C. zadośćuczynienia za śmierć syna. Proces w tej sprawie wciąż toczy się przed sądem cywilnym.

Mariusz Parkitny

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.