Iwona Marciniak

Niemiecka fundacja Znaki Nadziei, po raz kolejny zaprosiła do Kołobrzegu byłych więźniów obozów koncentracyjnych

W tym roku do Kołobrzegu przyjechało 25 byłych więźniów obozów zagłady. Wypoczywali w Sanatorium Lech Fot. Iwona Marciniak W tym roku do Kołobrzegu przyjechało 25 byłych więźniów obozów zagłady. Wypoczywali w Sanatorium Lech
Iwona Marciniak

W kołobrzeskim sanatorium Lech wypoczywała 25 - osobowa grupa byłych więźniów obozów koncentracyjnych. Dwutygodniowy wypoczynek, wraz z zabiegami rehabilitacyjnymi, funduje od lat niemiecka fundacja Zeichen Der Hoffnung - Znaki Nadziei.

- Przez 50 lat od zakończenia wojny nie mogłam pojechać do Oświęcimia - mówi Alina Dąbrowska z Warszawy. - Gdy się w końcu znalazłam na terenie obozu, nie słyszałam zadawanych mi pytań: o mój barak, o to, kiedy trafiłam do obozu itd. Nawet nie widziałam pytających. Widziałam tylko te dzieci idące do gazu, wycieńczonych ludzi czekających na łące, gdy zabrakło miejsca w krematorium, leżące ciała. Sama byłam zaskoczona tym, jak głęboko te straszne przeżycia w człowieku zostają.

13 maja 1942 roku Niemcy aresztowali ją za działalność konspiracyjną w Pabianicach. Pisała teksty dla podziemia, m.in. dla Szarych Szeregów. Następny rok po aresztowaniu przeżyła w więzieniu. Potem było Auschwitz i pięć innych obozów zagłady, a także marsz śmierci. - W Auschwitz stałam się numerem 44 165.

Przeżyła piekło na ziemi. Nawet gdy nadeszła wolność, długo nie potrafiła się z niego wyzwolić: - Na ulicy oglądałam się nerwowo. Bałam się, że ktoś idzie za mną. Panikowałam w tramwaju. Widząc jabłko, leżące na ziemi, rzucałam się na nie jak na bezcenną zdobycz. Ojciec patrzył na mnie ze zdumieniem. Tej obozowej traumy nie uda się nigdy pozbyć do końca. Tego, co widzialam, nie można zapomnieć.

W tym roku po raz kolejny przyjechała do Kołobrzegu. Z towarzyszącą jej córką. Podobnie jak 24 innych byłych więźniów, spędziła dwa tygodnie wypoczywając, korzystając z zabiegów rehabilitacyjnych, ale też wspominając koszmar, o którym opowieść dopiero teraz przechodzi jej przez gardło.

Mamę zabrali do gazu

Bronisława Czeczułowska - Radlińska, kolejna nasza rozmówczyni, pochodzi z Zamojszczyzny. Dziś mieszka w Słupsku. - Gdy z mamą trafiłyśmy do Auschwitz miałam 13 lat. Był wrzesień 1942 roku. W styczniu moją mamę zabrali do krematorium. Dokładnego dnia nie znam. Jak odchodziła, pomachała mi. Ja zostałam. Przeżyłam piekło na ziemi.

Modliła się, żeby matka przeżyła. Gdy następnego dnia z płaczem przywoływała ją, starając się wypatrzyć wśród kobiet w pasiakach, jedna z nich podeszła i spytała: „Dlaczego tak płaczesz?” - Powiedziałam jej co się stało - mówi pani Bronisława. - „Posłuchaj mnie kochanie” - powiedziała. „To może ja zostanę teraz twoją mamą?” Bo jej było mnie żal. „Ale ja wolę swoją mamę” - rozpaczałam. Zapytała mnie, w którym baraku mieszkam. Zaglądała do mnie. Od czasu do czasu przynosiła mi do dziecięcego baraku, pełnego głodujących dzieci, także maluchów, a to kawalątek chleba, a to ziemniaka. Ta kobieta pracowała jako lekarz w rewirze. Ale tam nikogo nie leczyli. Po prostu ludzie leżeli na pryczach i od czasu do czasu ciężarówka wywoziła zmarłych i tych najsłabszych. Pracowałam m.in. w magazynie, gdzie więźniowie układali rzeczy ludzi przywożonych z wolności. Miałam rozpadające się buty. Jeden większy, drugi mniejszy. Pomyślałam, że może wezmę jakieś stare, ale całe. Może esesmanka nie zobaczy... Rano o godz. 6 wracaliśmy z pracy. Robiła przegląd między nami. No i wypatrzyła te moje buty. Boże, jak ona mnie biła. Po głowie, wszędzie. Kazała mi te buty zdjąć i wrzucić do magazynu. Był styczeń. Boso musiałam iść trzy kilometry do Brzezinki. Mdlałam po drodze. Gdy przyszłam na lager, kobiety rzuciły mi się na pomoc. Masowały mi stopy. Rwały koszulę, bo nie było czym ich owinąć.

Gdy w śmietniku, z innymi dziećmi , szukała czegokolwiek do zjedzenia, esesmanka poszczuła ją psami. Uciekając upadła na beczkę, rozcięła nogę niemal do kości. Znów ratowały ją inne więźniarki.

- Wtedy modliłam się już o śmierć. Prosiłam Boga, żeby się to już wszystko wreszcie skończyło.

Śmierć mogła nadejść w każdej chwili. - Przychodziły transporty. Nie da się zapomnieć matek trzymających kurczowo małe dzieci - mówi. - Najpierw do gazu szli mężczyźni. Potem kobiety, na końcu dzieci. Jak matka nie chciała puścić dziecka, najpierw strzelali do niego, potem do niej. Potem tylko buchał komin. Smród straszny.

Krótko przed wyzwoleniem obozu była pewna, że to już naprawdę koniec. Wybrano ją do grupy 10 dzieci. Mówi, że selekcji dokonywał sam doktor Josef Mengele, „Anioł Śmierci”. - To był straszny człowiek. Powiedział nam, że idziemy na wolność. Ale nie zaprowadzili nas na kwarantanę, tylko do krematorium. Weszliśmy do dużej sali. Kazali się nam rozebrać do naga. Trzymaliśmy się mocno za ręce. Płakaliśmy cichutko i czekaliśmy kiedy puszczą gaz. Ale po jakiejś godzinie otworzyła się brama. Stali za nią esesmani z psami. Kazali wychodzić. Pomyśleliśmy, że nas nie zagazują, tylko zrobią z nami coś innego. Dlaczego nie puścili gazu? Nie wiem. Koniec wojny był blisko. Niemcy się już bali. Może dlatego żyję? Wywieźli nas wtedy do Potulic. Tam, po dwóch tygodniach, wyzwoliło nas polskiem i radzieckie wojsko. Wróciłam do domu z gruźlicą.

Gdy pani Bronisława snuje opowieść, płacze ona, płaczą słuchacze. Bez względu na wiek i płeć. Ze swoimi opowieściami byli więźniowie odwiedzają kołobrzeskie szkoły średnie.

Tak ważne jest życie w czasie pokoju

Bo niemiecka fundacja Znaki Nadziei stawia sobie za jeden z celów edukację młodych. - Żeby ta młodsza generacja uczyła się jak ważne jest życie w pokoju - mówi Peter Galetzka z zarządu fundacji, która powstała w 1977 r. we Frankfurcie nad Menem z inicjatywy kościoła ewangelickiego. - Staramy się pomóc tym, którzy ocaleli z obozowego piekła. Wiemy, że niczego tym ludziom nie wyrównamy, nie zadośćuczynimy. Ale chcemy przynajmniej zadbać o ich zdrowie, samopoczucie. To kwestia odpowiedzialności. Bo mimo że nie żyłem w tych strasznych czasach, czuję się współodpowiedzialny. Fundacja od lat działała na rzecz pojednania między Polakami i Niemcami.

Co roku ocalałe ofiary III Rzeszy dostają od fundacji zapomogę pieniężną. Jedna grupa dawnych więźniów jedzie wiosną do Kołobrzegu, druga jesienią do Wiesbaden. Fundacja pośredniczy też w formalnościach niezbędnych do uzyskania miejsca w domach opieki w Gdyni i Bielsku Białej. - Początki nie były łatwe. Nasi dzisiejsi podopieczni nie ufali nam - mówi Peter Galetzka. - Z czasem się to zmieniło. Teraz przyjaźnimy się, jesteśmy zżyci. Tu ,w Kołobrzegu, jak zwykle dużo rozmawialiśmy. Oni wspominają, my słuchamy i razem płaczemy.

Średnia wieku uczestników tegorocznego spotkania wynosiła 90 lat. Liczba podopiecznych fundacji stopniała przez lata do 123. 45 osób jest na tyle samodzielnych, by przyjechać nad morze.

Iwona Marciniak

Piszę w Głosie Koszalińskim od 1998 roku. Mam szczęście mieszkać w Kołobrzegu, którego plaża - bez względu na porę roku - to najlepszy antydepresant i akumulator dobrej energii. Zwłaszcza gdy biega się po niej z psem (a najlepiej z psami ;))


Informuję o tym, co dzieje się w mieście i powiecie kołobrzeskim. Moje teksty można znaleźć w sieci na stronie www.gk24.pl, www.kolobrzeg.naszemiasto.pl, na fejsbukowym profilu Kołobrzeg nasze miasto oraz w papierowym wydaniu Głosu Koszalińskiego.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.