Mrok zabrał życie ich córek. Im zostawił gehennę w sądzie

Czytaj dalej
Fot. Joanna Krężelewska
Joanna Krężelewska

Mrok zabrał życie ich córek. Im zostawił gehennę w sądzie

Joanna Krężelewska

Wiktoria kochała muzykę, Karolina - taniec, a Julia sport. Gosia i Amelia były społeczniczkami. Przyjaźniły się za życia. Spoczęły obok siebie po śmierci w pożarze. Ich rodzice walczą o prawdę.

4 stycznia 2019 r. Godz. 17. Karolina, Julia, Wiktoria, Małgorzata i Amelia, uczennice klasy IIId oddziałów gimnazjalnych Szkoły Podstawowej nr 18 w Koszalinie, były już po szkole. Wizyta w pokoju zagadek Mrok miała być głównym punktem imprezy urodzinowej jednej z nich. Po kilku minutach od rozpoczęcia zabawy w escape roomie wybuchł pożar. Dziewczęta były uwięzione w pokoju - według reguł gry miały odnaleźć ukrytą w nim klamkę. Jedyne okno w pomieszczeniu, w którym zostały zamknięte, było zabite deskami i okratowane. Nastolatki próbowały się ratować - zadzwoniły na numer alarmowy straży pożarnej, Wiktoria dzwoniła do taty. - Tata, pożar! - to były jej ostatnie słowa. Dziewczynki zmarły z powodu zatrucia tlenkiem węgla.

Miłosz S. z escape roomu zabiera głos

„Miejsce zimne i śmierdzące gazem, ponieważ garaż, który udaje pokój, jest ogrzewany piecykiem gazowym na butlę” - to jedna z internetowych recenzji escape roomu. Miłosz S., organizator i projektant tego miejsca, nie ma sobie jednak nic do zarzucenia.

- To wydarzenie, które nigdy nie powinno mieć miejsca - stając przed koszalińskim sądem, po raz pierwszy zabrał głos w sprawie. - Miało być radością dla pięciu młodych dziewcząt, a stało się tragedią dla nas wszystkich. Wiele razy zastanawiałem się, jak mógłbym zwrócić się do pozostających w żałobie, ale nie mogłem znaleźć słów pocieszenia i prośby o wybaczenie. Z tą tragedią pozostanę do końca życia. Myśl o tym wydarzeniu będzie moją osobistą Golgotą. Oczekuję od sądu sprawiedliwej oceny mojego zachowania. Może być różna od mojej własnej.

Przez wiele godzin odczytywał oświadczenie, w którym podkreślał, że pokoje zagadek były jego wielką pasją i projektował je z dbałością o każdy szczegół. Zarzucił swojemu pracownikowi niedopełnienie procedur i opuszczenie lokalu, gdy dziewczęta brały udział w grze.

Pracownik, Radosław D., odbił piłeczkę. Bronił się, wskazując, że escape room był wielką prowizorką, uruchomioną najmniejszym kosztem, a on sam nie został przeszkolony z procedur bezpieczeństwa.

Ława oskarżonych jest dłuższa. Małgorzata W., babcia Miłosza, zarejestrowała działalność. Beata W. współprowadziła lokal. Obie przekonują, że były tylko figurantkami. Zarzuty usłyszała cała czwórka. Takie same. Za umyślne stworzenie niebezpieczeństwa wybuchu pożaru i nieumyślne doprowadzenie do śmierci pięciu dziewcząt grozi im do 8 lat więzienia.

Ze słów oskarżonych wynika, że lokal działał wzorowo, a bezpieczeństwo graczy było priorytetem. Dlaczego zatem pięć dziewcząt, które dziś wchodziłyby w dorosłość, nie żyje? Proces w Sądzie Okręgowym w Koszalinie rozpoczął się w grudniu ubiegłego roku. Odbyło się już 13 rozpraw. I wciąż pytań jest więcej niż odpowiedzi.

W szeregu morderców

- Słuchając oskarżonego, można by odnieść wrażenie, że był to wzorcowy escape room na skalę światową - do wyjaśnień Miłosza S. z goryczą odniósł się Adam Pietras, tata Wiktorii. - Ja i pozostali rodzice, których córki zginęły, nie mamy prawa powiedzieć oskarżonemu, że jest mordercą i kanalią. Mamy zachować spokój i z pokorą znosić tragedię, która nas spotkała, a on mógł wielogodzinnym oświadczeniem zadręczać nas psychicznie. W zasadzie z jego słów wynika, że dziewczynki mogły wyjść z pokoju, pomimo braku klamki, wziąć z łazienki wiadro z wodą, ugasić pożar i potraktować to jako niespodziankę! Słowa Miłosza S. to przekaz o własnej nieomylności. Będąc odpowiedzialnym za stworzenie bezpiecznego miejsca rozrywki, stworzył miejsce śmierci. Ile trzeba mieć w sobie pokładu zła, by powiedzieć, że dziewczynki nie żyją, bo nie umiały wyjść z pomieszczenia. Taka wypowiedź nosi znamiona tortur psychicznych - podsumował.

- Strata dziecka jest czymś, czego opisać się nie da - zaakcentował Artur Barabas, tata Karoliny. - Ktoś, kto tego nie przeżył, nie zrozumie. Osoby, które siedzą na ławie oskarżonych, przerzucają się dziś winą, nie przyznają się, próbują robić sobie kpiny z sądu, prokuratury i nas, rodziców, obrażając nas. Z szacunku dla dzieci, które zginęły, powinniście honorowo przyznać się do winy, wziąć odpowiedzialność i ponieść zasłużoną karę - powiedział, zwracając się do oskarżonych. - Jeśli tego nie zrobicie, ustawicie się w szeregu morderców.

Artur Barabas zaznaczył, że gdyby w lokalu zapewniono standardy bezpieczeństwa, nie doszłoby do tragedii.

- To jest gra. Kolejna gra w wykonaniu tego i wszystkich innych siedzących na ławie oskarżonych. Prosimy, nie wciągajcie nas w tę grę. Wszyscy wiemy, jaka jest prawda. Wasz świat, kombinatorów, arogantów, świat bylejakości, jest inny od naszego świata. Świata ludzi reprezentujących wartości, o których nie macie pojęcia. Widzę ludzi, których postawa mnie przeraża. Brak odpowiedzialności za pracę, którą wykonują, i brak krytycyzmu jest porażający. Nie można się jednak temu dziwić, jeśli dwie doświadczone życiem kobiety, panie W., brały udział w tej egoistycznej chęci szybkiego zarobku, postawionej ponad jakość, standardy bezpieczeństwa i zdrowy rozsądek - powiedział.

Chaos podczas akcji ratunkowej

Sam wątek akcji ratowniczo-gaśniczej pożaru w escape roomie, choć wyłączony do odrębnego postępowania, stale wybrzmiewa podczas toczącego się procesu. Na tym etapie śledztwa nikt nie usłyszał zarzutów. Zarzutów prokuratorskich, bo rodzice zmarłych dziewcząt mają mnóstwo wątpliwości co do przebiegu samej akcji ratunkowej.

Jakich? W dyżurce straży pożarnej przebywały osoby, które nie miały prawa tam być. Mecenas Wiesław Breliński, obrońca Miłosza S., zapytał dyżurną wprost: - Czy w związku z nagannością pani zachowania toczyło się przeciw pani postępowanie? Czy zostało to ocenione przez przełożonych?

- Miałam rozmowę dyscyplinującą z komendantem. Dotyczyła złamania regulaminu, czyli przebywania na stanowisku osób do tego nieuprawnionych - odpowiedziała, dodając, że nie miało to wpływu na samą akcję.

Jeden ze strażaków zeznał, że na miejscu zdarzenia „panował duży chaos”. Nikt nie obiegł płonącego budynku, by sprawdzić, czy jest w nim okno. Ani mundurowi, ani też śledczy nie zabezpieczyli nagrania z kamery termowizyjnej, które dokumentowało przebieg akcji ratowniczo-gaśniczej. W kartach czynności medycznych są nieścisłości. Jakie?

Lekarz wskazał, że akcja gaśnicza i oddymianie obiektu, po którym rozpoczęła się ewakuacja, trwały około 40-45 minut. To nie zgadza się z danymi z kart. Medyk zeznał również, że około 3-4 minuty przeznaczył na badanie każdej z dziewczynek, następnie przez około 30 sekund wypełniał kartę, kilka sekund trwało drukowanie i karty zostawiał przy ciałach. Jednak właśnie z kart wynika, że zgony stwierdzał co 2 minuty.

Emocje rodziców dziewczynek budzi stanowisko lekarza, który nie reanimował nastolatek.

- Czy zatrzymanie oddechu i krążenia jest odwracalne? Czy odstępując od czynności resuscytacji krążeniowo-oddechowej, choć miał pan potrzebny sprzęt i leki, nie postąpił pan pochopnie? - zapytała mecenas Joanna Lazer, specjalizująca się w sprawach dotyczących odpowiedzialności lekarskiej.

- Zatrzymanie oddechu i krążenia w określonych warunkach jest odwracalne. Decyzję podjąłem w oparciu o badanie i stwierdzony brak oznak życiowych - odpowiedział lekarz.

Można podejrzewać, że osobne postępowanie to skutek uporu rodziców zmarłych dziewcząt, którzy od początku brali czynny udział w śledztwie. I od samego początku ich drobiazgowość i wnikliwość przynosiła efekty. Choćby wtedy, gdy w kwietniu, cztery miesiące po tragedii, sami znaleźli na składowisku odpadów w Sianowie dowody rzeczowe w sprawie (m.in. telefon podejrzanego i kasetkę z pieniędzmi), a także przedmioty osobiste dziewczynek. - Wywiezienie ich na wysypisko śmieci, bez należytego zweryfikowania, przyczyniło się do tego, że wiele ważnych śladów zostało bezpowrotnie zatartych - podkreślił Adam Pietras.

Zaznaczył, że jako oskarżyciel posiłkowy będzie dążyć do wyjaśnienia trzech kwestii. Pierwsza to stworzenie niebezpiecznego miejsca rozrywki. Druga to działania służb na miejscu tragedii, a trzecia dotyczy samego śledztwa, do którego rodzice mają wiele zastrzeżeń.

Żaden z uczestników akcji nie ma jednak wątpliwości - wszystko odbyło się zgodnie z procedurami. Niedopatrzeń nie było.

Jedno marzenie. Spocząć obok córki

Jarosław Pawlak zapewnił, że on i pozostali rodzice udowodnią jeszcze jedną rzecz - że pracownik escape roomu Radosław D. „nie opiekował się naszymi dziećmi, ani nie był obecny w budynku, gdy doszło do tragedii”. - Mamy na to dowody - mówił Pawlak. I dodał: - Nie potrafię pojąć jednej rzeczy. Miejsce publiczne, gdzie pojawiały się jeszcze młodsze dzieci, zostało stworzone bezmyślnie, prowizorycznie i tandetnie, a oskarżony Miłosz S. ma czelność opowiadać tu o wspaniałym lokalu, który dostarczał mnóstwa wrażeń. Dostarczył. Śmierci naszych dzieci.

- Obiecałem zmarłej Wiktorii, że osoby, które zabiły nasze dzieci, poniosą odpowiedzialność. To mnie trzyma przy życiu - dodał Adam Pietras, nie kryjąc, że po utracie jedynego dziecka, które było dla niego i jego żony spełnieniem największego marzenia, teraz „każdy dzień jest walką o przetrwanie”. - Zostaliśmy odarci z tego, co najpiękniejsze. Z bycia rodzicem. Z tym ciężarem musimy iść jeszcze przez resztę życia - zaakcentował Adam Pietras. - Dziś nie mamy marzeń. Może jedno. Spocząć koło córki.

Joanna Krężelewska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.