Ryszarda Wojciechowska

Można wyjść z piekła i żyć. Rozmowa z Hanną Goworowską-Adamską o jej książce „Ocalić siebie”.

Można wyjść z piekła i żyć. Rozmowa z Hanną Goworowską-Adamską o jej książce „Ocalić siebie”. Fot. archiwum prywatne
Ryszarda Wojciechowska

Obie należymy do pokolenia wstydliwego, które uczono zakopywać takie traumy jak przemoc domowa głęboko w niepamięci. Co więc się stało, że po latach pani je odkopała?

Zawał serca, który przeżyłam w 2001 roku, pozwolił mi lepiej przyjrzeć się sobie i swojemu życiu. Dotarło wtedy do mnie to, co tak często powtarzał mi syn i mąż, że mój rodzinny dom nie był i nie jest normalny. Że coś w nim jest nie tak. Zaczęły mi się powoli otwierać oczy.

I co pani zobaczyła?

Że przez całe życie zabiegałam o miłość matki i ojca. I że nigdy tej miłości nie dostałam. Wtedy zrozumiałam, że już nie chcę o nią walczyć. A jedyne co mogę jeszcze zrobić, to ocalić siebie. Myśląc o tym, co przeszłam w dzieciństwie i młodości, uświadomiłam sobie, że mój ojciec to alkoholik i tyran domowy. Zobaczyłam też, że muszę spróbować zrzucić z siebie ciężar tych wszystkich negatywnych emocji, zbieranych przez lata. I poszukać wsparcia w swojej własnej, nowej rodzinie. A potem mama bardzo ciężko zachorowała na chłoniaka. Przez te wszystkie miesiące umierania ojciec zupełnie się nią nie opiekował. Jego miłością była, jak zwykle, butelka. Pewnego dnia zapytałam nawet mamę brutalnie: - Dlaczego nie kopnęłaś go w d...? Usłyszałam, że dzieci potrzebują ojca. Ale przecież my już jesteśmy dorosłe - odpowiedziałam. Mama do końca go osłaniała, broniła, tłumaczyła. Jak osoba współuzależniona. Żyłam wtedy w strasznym rozdarciu. Bo z jednej strony miałam przed sobą umierającą kobietę, matkę, a z drugiej osobę, która nigdy nie okazała mi miłości i czułości. Która mnie biła, była zimna. Żeby ten paradoks ułożyć sobie w głowie musiałam pójść na terapię.

Terapia pomogła?

Terapeutka, bardzo mądra kobieta, szybko zorientowała się, że ja przed nią odgrywam jakąś rolę. Bo ja grałam w życiu role. Najpierw w domu rodzinnym nauczyłam się kłamać, oszukiwać i udawać, bo w ten sposób udawało się uniknąć bicia czy wyzwisk. Potem jako nauczycielka, która całe lata spędziła pod tablicą, grałam rolę pogodnej, twardej osoby, która nigdy nie daje się złamać. Nawet wtedy, kiedy się działo coś złego. Terapeutka mnie rozszyfrowała i w swej mądrości poradziła, żebym porozmawiała z... klawiaturą od komputera. Wiedziała, że piszę. I że łatwiej będzie mi to wszystko przelać na papier, niż opowiadać tak prosto w oczy. „Ocalić siebie” to był przede wszystkim zabieg terapeutyczny. Teraz już umiem o tym mówić, jak widać.

Pisze pani o własnym domu i rodzicach bez znieczulenia. Ojciec to czytał?

Gdy zaczynałam pisać ojciec jeszcze żył. Jeśli to można nazwać życiem. Nie trzeźwiał, ale udało nam się z siostrą namówić go na leczenie w szpitalu na Srebrzysku. Tam najpierw wzięto go na obserwację psychiatryczną. Kiedy jako osoba upoważniona otrzymałam dostęp do dokumentacji z tej obserwacji, przeczytałam, że stwierdzono u ojca osobowość psychopatyczną. Wtedy powiedziałam: - Aha, to ja już rozumiem całe piekło mojego życia. Rozumiem, dlaczego dla ojca liczył się tylko on sam. Dlaczego manipulował, kłamał i miał zero empatii dla innych? Dlaczego zawsze musiało być tak, jak on sobie tego życzył? Jeżeli ktoś się z nim nie zgadzał, od razu krzyczał i zaciskał pięści, zmuszając nas do tego, żebyśmy zrobiły to, czego chciał. Matka, siostra i ja byłyśmy tylko jego własnością, jak przedmioty.

Jakiej przemocy używał?

Przemoc może być fizyczna, psychiczna, ekonomiczna i seksualna. Tylko ta ostatnia, na szczęście, nas z siostrą nie dotknęła. Najgorsza była jednak przemoc psychiczna. Siniaki się goją. A czasami miało się co goić. Przy czym w naszym przypadku wykonawcą kar była matka. Bo on jej kazał. Ojciec był za to mistrzem stosowania przemocy psychicznej.

Jak to robił?

Ja się go całe życie potwornie bałam. Starałam się spełniać jego oczekiwania. Ale cokolwiek zrobiłam, to zawsze było źle. Najpierw mówił, że jestem głupia, potem kiedy dorosłam, nazywał mnie szmatą. Ale dla mnie ratunkiem były zawsze książki. Uciekałam w ich świat. Wiedziałam, że jak czytam, to nic ode mnie nie będą chcieli. Akurat w kwestii czytania nikt mi kija w szprychy nie wkładał. Czytałam o tym, że może być inny dom, niż mój. Potem się przekonałam, że takie domy istnieją naprawdę, nie tylko na kartach literatury. Mój mąż się w takim domu wychował. Kiedy poznałam jego rodziców, żartowałam, że oni mnie, po prostu, adoptowali.

Nie próbowała pani zrozumieć rodziców?

Potrafię sobie wytłumaczyć zachowanie mamy. Wychowywała się bez ojca. Dziadka rozstrzelano w 1940 roku w Lublinie i babcia, pani doktorowa, została z dziesięcioletnią córką. Obie całkowicie nieprzygotowane do życia. Mama nie miała męskiego wzorca osobowości. Potem ucząc się w liceum sióstr Urszulanek, tylko sobie utrwaliła przekonanie, że to mężczyzna jest najważniejszy i ma zawsze rację. Oboje rodzice studiowali stomatologię i mama od razu, po pierwszym spotkaniu, dała się ojcu omotać. Pierwszy raz usłyszałam jak ojciec mówi o mamie, że ją kocha, tuż po jej śmierci. To też o czymś świadczy. On mówił to tak, jakby jego własność właśnie odeszła. Jakby własność się zbuntowała. Wykrzykiwał do portretu mamy: - Dlaczego odeszłaś, jak mogłaś mnie zostawić, ty wredna jędzo, a ja cię chroniłem. Z jednej strony rozpierała go wściekłość, że już nie ma tej kobiety, która robiła za niego wszystko, która była jak jego gospodyni domowa, a z drugiej strony miał dwie córki, które już przestały mu być absolutnie posłuszne. To było dla niego nie do przyjęcia.

Pani jest inną matką.

Jestem Dorosłym Dzieckiem Alkoholika. Jestem córką psychopaty. Dla mnie ważne było to, żeby nie przenieść tych traum na własne dziecko. Syn wie, że ma wsparcie we mnie i w mężu, że ze wszystkim i zawsze może do nas przyjść. Tak go wychowywaliśmy. Co prawda, najpierw trzymaliśmy go trochę pod kloszem, ale kiedy skończył 19 lat, usłyszał od nas: - Możesz się wyprowadzić i zaczynać własne życie. I on tak zrobił. Studiował, zarabiał na siebie i stał się samodzielny.

Co jeszcze podczas pisania tej książki pani zrozumiała?

Że mam jedno życie i że generalnie uratował mnie mój pogodny charakter. Mówiłam sobie, że nawet jeśli odebrano mi coś w życiu bardzo ważnego, to nie znaczy, że to jest już koniec świata. Tak to sobie powtarzałam, z głębokim przekonaniem, że to wystarczy, by spokojnie patrzeć w przyszłość, aż skończyło się to bardzo ciężką depresją. Taką, która ocierała się o myśli samobójcze. Zrozumiałam, że coś, co się odkłada, samo się nie rozejdzie. Wróciłam do mojej terapeutki. Poprosiłam psychiatrę o pomoc i o leki. I w tej chwili jeszcze nie wyobrażam sobie odstawienia ich. Na razie dzięki temu funkcjonuję i z pomocą męża buduję swój świat na nowo.

„Ocalić siebie” jest porażająco szczere. Nie miała pani oporu przed opisaniem tych wszystkich osobistych przeżyć?

To moje życie. I ono takie było. Zastanawiałam się, czy nie wydać jej pod zmienionym nazwiskiem. Ale pomyślałam - dlaczego? Przecież ja nikomu nic złego nie zrobiłam. Jeśli ta książka pomoże choć jednej osobie, to było warto. Nie chciałam już chować głowy w piasek, nie chciałam kopiować znanych mi doskonale metod zakopywania tego co nie pasuje do obrazka pod dywan. Ta książka jest szczera do bólu. Chociaż mój mąż twierdzi, że to nadal jest jednak mimo wszystko wersja soft. Wybrałam tylko część obrazów. Nikt w tej książce nie zwraca się do mnie po imieniu, bo o to chodziło, że kobiety, które będą ją czytały, mogły pod te obrazy podłożyć swoje imię. W tych momentach, w których siebie odnajdą. Mnie to w pewien sposób wyzwoliło. Już nie czuję się ofiarą.

Co ta książka ma powiedzieć innym kobietom?

Ma pokazać, że można przetrwać. Że nawet można wyjść z najgorszego piekła i dalej żyć. Najważniejsze to zrozumieć, w czym się tkwi. I przestać się bać. Przestać się czuć winną. Bo osoby z przemocowego domu jak ja, żyją w poczuciu winy. To zaszczepiono im w dzieciństwie. Ja i siostra byłyśmy obarczane każdym niepowodzeniem matki i ojca. Gdzieś obok osób będących ofiarami przemocy są ludzie, na których można polegać. W moim przypadku to moi najbliżsi przyjaciele - mąż, syn i siostra, której dedykowałam tę książkę. Każda z nas na pewno ma kogoś takiego w pobliżu, trzeba się rozejrzeć i szukać wsparcia. Jeśli nie, to są fundacje i stowarzyszenia, do których można się zwrócić. Naprawdę warto walczyć o swoje życie.

Dochód ze sprzedaży książek postanowiła pani przekazać Centrum Praw Kobiet.

Kiedy już książkę wydano, podczas ostatniej Manify, usłyszałam przemówienie jednej z kobiet z Centrum Praw Kobiet. Poruszyło mnie niezwykle. I w tym momencie doznałam olśnienia. Powiedziałam sobie: Hanka, może jakiś grosz z tych książek spadnie. Ale przecież nie pisałaś tego dla biznesu. Zwłaszcza, że się nie nazywasz Tokarczuk i nie jesteś popularną pisarką. Powinnaś ten dochód, jakikolwiek będzie, spożytkować z sensem. A w co lepiej zainwestować te pieniądze jeśli nie w takie centrum, które tradycyjnie jest niedofinansowane? A do którego po pomoc zwracają się kobiety również z takimi problemami jak moje? Dlatego chcę je wesprzeć.

Ryszarda Wojciechowska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.