Do pracy, rodacy! Społecznie bezsprzecznie. Tak obchodzono 1 maja

Czytaj dalej
Fot. archiwum I LO w Szczecinku
Rajmund Wełnic

Do pracy, rodacy! Społecznie bezsprzecznie. Tak obchodzono 1 maja

Rajmund Wełnic

W okresie PRL 1 maja czczono pochodem, obowiązkową „spontaniczną” manifestacją. Wcześniej była niedziela czynu 1-majowego, czyli pracy społecznej dla uczczenia tego Święta Ludzi Pracy.

Jednym z fundamentów Polski Ludowej był obowiązek pracy. Media pełne były tekstów potępiających bumelantów i niebieskie ptaki, czyli ludzi, którzy rąk pracą nie hańbili. Obowiązywała zasada - kto nie pracuje, ten nie je. W praktyce różnie z tym bywało, ale milicjanci legitymowali młodych mężczyzn snujących się w godzinach pracy, zatrzymywano ich i zakładano kartoteki, jako „elementowi aspołecznemu”. Teoretycznie każdy powinien był mieć w dowodzie pieczątkę ze swojego zakładu pracy.

Przez lata obowiązywały też nakazy pracy - specjalista wyszkolony na koszt państwa mógł być skierowany do zakładu na drugim końcu Polski. Ustawa z czasów stalinowskich została zniesiona w latach 60. XX wieku, ale w służbie zdrowia obowiązywała dłużej.

Poczesne miejsce zajmowały w systemie czyny społeczne, zwane też partyjnymi, gdy do roboty - często mało użytecznej - zaganiano członków Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i nie tylko ich. Był to, oczywiście, wynalazek rodem z Rosji sowieckiej, gdzie kultywowano tzw. subotniki - od soboty.

Jak sama nazwa wskazuje, polegało to na nieodpłatnej pracy, zwykle w dzień wolny, czyli w niedziele i święta. Czyny społeczne podejmowały „spontanicznie” organizacje partyjne, młodzieżowe, załogi zakładów. Często w ten sposób upamiętniano zjazdy PZPR i komunistyczne święta: 22 Lipca, 1 Maja, 7 listopada (rocznica rewolucji październikowej).

Prace były zwykle mało użyteczne i mało skomplikowane - wielkie porządki, grabienie liści czy kopanie rowów. Oprócz waloru praktycznego czyny społeczne miały też przesłanie ideologiczne - pokazywały, że wspólny wysiłek dla dobra społeczeństwa ma sens i podnosi ogólny dobrobyt.

Ale bywało i tak, że POP (czyli podstawowa organizacja partyjna) PZPR w jakimś zakładzie pracy podejmowała zobowiązanie dla uczczenia jakieś rocznicy i wolny dzień przeznaczała po prostu na dodatkowy dzień pracy. Oczywiście bez dodatkowego wynagrodzenia. Cała załoga - chcąc nie chcąc - stawała wtedy do maszyn, bo czyny społeczne, choć oficjalnie nieobowiązkowe, w praktyce takimi nie były, a migający się od nich nie mogli liczyć np. na premie.

W szkołach corocznym czynem społecznym były jesienne wyjazdy na wykopki. Wyjaśniamy młodszym czytelnikom - do końca PRL-u młodzież ze starszych klas podstawówek i szkół średnich, zamiast się uczyć, spędzała dwa tygodnie na polach państwowych gospodarstw rolnych. Przynajmniej tak było w naszym regionie, gdzie PGR-ów było mnóstwo. Zbieraliśmy ziemniaki na wielkich polach. Bywało przyjemnie, bo przepadały nam lekcje.

Nie pamiętam, aby nam za to płacono, na pewno nie do ręki. Może na konto szkół coś wpływało?

- Tak, płaciliśmy szkołom z rozbiciem na poszczególne klasy, nawet tak ustawiałem przyczepy na polu, aby do każdej ziemniaki sypała tylko jedna - mówi kierownik jednej z rolniczych spółdzielni produkcyjnych w okolicach Szczecinka. - Pracowała u nas młodzież z rolnika i zawodówki. Taka była konieczność, bo mechanizacja stała jeszcze na słabym poziomie. Mieliśmy jedynie kopaczki elewatorowe, ale ziemniaki trzeba już było zebrać ręcznie. Zrobilibyśmy to sami, tylko trwałoby to znacznie dłużej. Pamiętam, że zbierali u nas i Rosjanie z garnizonu z Bornego Sulinowa, ale oni wszystko od razu brali do siebie. Starałem się, aby dzieciaki pracowały w godnych warunkach. Były przerwy, kawa, bułki a nawet ciepłe posiłki. Spółdzielnia była nasza, więc dbaliśmy o to, jak pracują. Nie wiem, jak było w pegeerach, tam mogło być różnie. Dlatego krzywym okiem patrzyłem, jak uczniowie chcieli brać do domu ziemniaki. Na siatkę jeszcze oko się przymykało, ale bywało, że niektórzy z workami przyjeżdżali.

W innych regionach, mniej ziemniaczanych, wykopki zastępowały inne masówki.

- Sadziłam lasy - wspomina jeden z internautów. - Było całkiem przyjemnie, a najlepiej smakowała zupa regeneracyjna z puszek podgrzewana w ognisku.

Rajmund Wełnic

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.