Choć Polacy to dobrzy ludzie, nasze serca są na Ukrainie

Czytaj dalej
Fot. archiwum prywatne
Magdalena Olechnowicz

Choć Polacy to dobrzy ludzie, nasze serca są na Ukrainie

Magdalena Olechnowicz

Walentyna i Wołodymir są w Polsce z czwórką dzieci. Tetiana - z czteroletnią córeczką. Oksana jest sama. Radzą sobie, ale nie wiedzą, jak potoczą się ich losy. I tęsknią za Ukrainą.

Każda historia jest inna. Każda chwyta za serce. Każda jest prawdziwa. Rok po wybuchu wojny na Ukrainie rozmawiamy z uchodźcami, którzy znaleźli spokój tu, w Polsce - na Pomorzu. Choć nad głowami nie latają im bomby, spać spokojnie nie mogą. Bo kilkaset kilometrów stąd zostawili rodziny, przyjaciół i… serce.

Walentyna i Wołodymyr

Walentyna to piękna kobieta koło czterdziestki. Jest filigranowa, ma błękitne oczy, długie włosy, olśniewający uśmiech. Śliczna. Pracuje w Fundacji Lokalsi, która prowadzi Punkt Pomocy Ukrainie - Dobre Miejsce. Do Słupska przyjechała 5 marca, zaraz po wybuchu wojny. To była decyzja Wołodymyra - jej męża.

- Już przeżył jedną wojnę - w Mołdawii, gdzie się urodził. Gdy miał 10 lat, musiał uciekać z rodzicami na Ukrainę. Jednak to, co tam zobaczył i przeżył jako dziecko, do dziś mu się śni. Czasami budzi się w nocy z krzykiem, bo widzi bomby i samoloty. Dlatego teraz, gdy Putin zaatakował nasz kraj, zdecydował natychmiast: wyjeżdżamy! Nie chcę, aby moim dzieciom śniła się wojna i śmierć - opowiada Walentyna.

Mieszkali w Winnicy w środkowej części Ukrainy.

- Pojechaliśmy najpierw przez Mołdawię do Rumunii. Tam mieszkaliśmy kilka tygodni u przyjaciół. Myśleliśmy, że wojna zaraz się skończy i wrócimy do domu. Ale się nie skończyła, a w Rumunii jest za trudny język, nie chcieliśmy tam mieszkać - opowiada Walentyna. - Pojechaliśmy do mojego brata - do Poznania. Ale nas jest dużo, nie mieliśmy gdzie mieszkać. Wtedy chrzestna naszej najstarszej córki powiedziała, że w Słupsku są ludzie, którzy nam pomogą.

Przez pierwsze dwa miesiące mieszkali w domu u Polaków, potem wynajęli samodzielne mieszkanie.

- To była wspaniała polska rodzina, która bardzo nam pomogła. Powiedzieli, że możemy u nich mieszkać tak długo, ile potrzebujemy. Chcieliśmy jednak być samodzielni - opowiada Walentyna.

Łatwo nie było. Choć oboje są wykształconymi ludźmi, z pracą jest trudno.

- Jestem inżynierem budownictwa i ekonomistą, podróżowałem po całej Europie, wszędzie, gdzie mieliśmy zlecenia. Jednak tu powiedzieli, że moje dyplomy są nic niewarte. Pracuję fizycznie. Wykonuję różne prace budowlane. Ale pracuję też online dla mojej firmy na Ukrainie, bo mam taką możliwość - mówi Wołodymyr.

- Planuję pójść na studia do Gdańska, aby zdobyć uprawnienia inżyniera budownictwa.

Walentyna jest prawniczką i ekonomistką.

- W Winnicy byłam urzędniczką. Wiedziałam jednak, że w Polsce pracy w swoim zawodzie nie znajdę. Na początku w Ustce sprzątałam pokoje i pomagałam w kuchni. A teraz pracuję na pół etatu w fundacji, która pomaga ludziom takim jak my - z Ukrainy - mówi.

Ich dzieci - 8-letnia Nikola, 14-letni Wowa i 10-letni Denis chodzą do Szkoły Podstawowej nr 6 w Słupsku. Najstarsza - 22-letnia Eliza - studiuje dziennikarstwo w Warszawie.

- Bardzo dobrze dają sobie radę, syn miał nawet czerwony pasek - mówi dumny tata. - A Nikola mówi po polsku lepiej niż my, bez wschodniego akcentu. Pomaga jako tłumaczka swoim koleżankom z Ukrainy - dodaje.

Najmłodsza Nikola zaaklimatyzowała się najszybciej.

- Jest wesoła, lubi chodzić do szkoły, ma dużo koleżanek. Chociaż chodzi do klasy z polskimi dziećmi, świetnie się z nimi dogaduje - mówi Walentyna. - Najtrudniej jest najstarszemu synowi. Jest skryty, w szkole nic nie je, nie pije, nie ma kolegów. Chodzimy z nim do psychologa, bo widzimy, że jest mu trudno.

Wszystkie dzieci tęsknią za domem.

- Chcą do swoich przyjaciół, do swojego pokoju, do swoich zabawek - mówi kobieta.

Winnica została zbombardowana dwukrotnie. Najpierw w marcu, a potem w lipcu. Rosyjskie pociski uderzyły w domy, przychodnię lekarską, sklepy. Zginęło 28 cywilów. Tak się złożyło, że cała rodzina była wtedy w Winnicy - pojechała na pogrzeb ojca Wołodymyra.

- To było straszne. Bomba spadła niedaleko naszego domu. Uderzyła w centrum kultury, gdzie dzieci miały zajęcia. Wyły syreny. Ludzie szukali swoich bliskich. Komunikacja nie kursowała. A nasz syn poszedł spotkać się z kolegą. Nie mogliśmy go znaleźć, to było straszne uczucie. My nie chcemy tak żyć. Nie chcemy, aby nasze dzieci musiały się bać. Myślimy, że tu w Polsce naszym dzieciom będzie się lepiej żyło. Eliza przyjechała do Polski jeszcze przed wojną - studiuje, jest samodzielna, pracuje w kawiarni jako kelnerka. Daje sobie radę. Myślimy, że nam tu także będzie lepiej, ale bardzo tęsknimy za Ukrainą… - mówi Walentyna.

Tetiana

Uciekała do Polski z córeczką - czteroletnią Daryną. Kilkudniową podróż spod Zaporoża wspomina jak koszmar, ale wie, że dobrze zrobiła. To było 6 czerwca.

- Mój dom został zbombardowany - pokazuje zdjęcia Tetiana.

- Gdybyśmy zostały, mogłyśmy zginąć. Moja córeczka do dzisiaj ma koszmary, zaczęła się jąkać. Gdy słyszy huk lub wystrzały, rzuca się na podłogę, zakrywa głowę rękoma i płacze. Tak było w listopadzie - jak było polskie Święto Niepodległości. Byłyśmy w parku, kiedy zaczęli strzelać, Daryna złapała mnie za nogę, zaczęła strasznie płakać i, niestety, zsiusiała się ze strachu. Inne dzieci się śmiały, ale one nie wiedzą, co to strach przed śmiercią. Nie widziały, jak latają bomby, jak jeżdżą czołgi i wyją syreny - opowiada Tetiana.

Samotnej matce z małym dzieckiem jest najtrudniej.

- Mieszkamy w pokoju w hotelu Staromiejski, tam prawie sami Ukraińcy są. Za pokój nie płacę, ale już niedługo, do końca marca, bo zmieniają się przepisy. Potem będziemy musiały płacić połowę kosztów utrzymania. A ja mam tylko 500 złotych na dziecko - martwi się Tetiana.

Raz w tygodniu przychodzi pani z Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie w Słupsku.

- Przynosi lekarstwa, jedzenie i różne rzeczy, których potrzebujemy - mówi Tetiana.

Najtrudniej jest z pracą. Możliwa tylko na produkcji i na zmiany.

- Nie mogę takiej podjąć, bo nie mam opieki dla dziecka. W przedszkolach miejskich nie ma miejsca, a poza tym w urzędzie mówią, że muszę pracować, aby dziecko przyjęli. I koło się zamyka. Pytałam w prywatnych przedszkolach, ale to kosztuje 700 złotych, a ja mam tylko te 500 złotych - dodaje.

Daryna lubi bawić się z rówieśnikami. Chodziła na kilka godzin dziennie do świetlicy dla ukraińskich dzieci w Teatrze Rondo w Słupsku.

- W tym czasie pracowałam na pół etatu u krawcowej. Ona szyła sukienki, ubrania, a ja takie drobne rzeczy jej pomagałam robić. Podobało mi się, pracowałam po cztery godziny. Szefowa była dla mnie bardzo dobra. Ale Daryna zaczęła chorować. Cały miesiąc nie mogłam jej wyleczyć i w końcu ta pani powiedziała, że ona tak nie może mnie zatrudniać. No i od tego czasu nie mam pracy.

- Tetiana jest zrozpaczona.

- Będę musiała wrócić na Ukrainę z córką, ale bardzo się boję. Nie ma tam już mojego domu, nie mam też rodziny. Z tatą Daryny nie mam kontaktu. Ale nie mogę tu zostać, bo nie będę miała pieniędzy na pokój… Nie wiem, co mam zrobić.

Przepisy rzeczywiście się zmieniają. Sejm uchwalił nowelizację ustawy, która mówi, że obywatele Ukrainy przebywający w Polsce w ośrodkach zbiorowego zakwaterowania będą partycypować w kosztach związanych z zamieszkaniem i wyżywieniem. Uchodźcy, których pobyt w Polsce przekroczy 120 dni, będą pokrywać 50 proc. kosztów pomocy - nie więcej jednak niż 40 zł za osobę dziennie. Osoby, które będą mieszkać powyżej 180 dni - 75 proc. kosztów, nie więcej jednak niż 60 zł za osobę dziennie.

W kosztach nie będą partycypować osoby, które nie są w stanie podjąć pracy, np. ze względu na niepełnosprawność, wiek, trudną sytuację życiową, ciążę czy konieczność sprawowania opieki nad dziećmi do 12. miesiąca życia.

Samorządowcy jednak uspokajają.

- Każda prośba będzie rozpatrywana indywidualnie. Należy jednak napisać do nas pismo, które rozpatrzymy - mówiła na konferencji prasowej Krystyna Danilecka-Wojewódzka, prezydentka Słupska.

Oksana

Przyjechała do Słupska z dorosłą córką i swoją matką z Chersonia.

- Córka jednak poleciała dalej, do Stanów Zjednoczonych, razem z babcią. A ja nie chciałam. Chcę do do domu wrócić. Tylko muszę zarobić - mówi Oksana.

Dlatego bierze wszystkie nocki w Pomorzance - fabryce słodyczy. - Za nocki są balszoje diengi - mówi. A diengi - pieniądze - są potrzebne na odbudowę domu w Chersoniu.

Został zbombardowany. Oksana pokazuje zdjęcia, które przysłali jej sąsiedzi. Serce pęka: dom bez dachu, okien, części ścian.

- Tu już trochę siostra go odbudowała razem z mężem. Dlatego wszystkie pieniądze wysyłam do niej. Chcę tam wrócić i tam umrzeć… - mówi Oksana, choć wie, że w Chersoniu nie jest bezpiecznie. Wciąż okoliczne miasta są bombardowane.

Zaznacza, że nie jest jej w Polsce źle, ale tęsknota za rodziną i domem jest silniejsza. Mieszka skromnie w prywatnym hostelu. Dużo nie wydaje.

- Nasza gospodyni robi zakupy, gotuje nam obiady. To bardzo dobra kobieta. I bardzo jej dziękuję - mówi Oksana.

Swietłana

Nie ma męża ani dzieci. Też pracuje w Pomorzance.

- Na życie dużo nie wydaję. Mieszkam z polską rodziną cały czas. Ja już ich jestem - tak o mnie mówią - śmieje się. - Traktują mnie jak członka rodziny. Bardzo dobrze. Aż trudno mi uwierzyć, że obcy ludzie przyjęli mnie pod swój dach i są dla mnie tacy dobrzy - mówi Swietłana.

W Ukrainie została jej rodzina - rodzice i siostra z mężem.

- Rozmawiam z nimi często. Czasami po osiem godzin nie mają prądu. W sklepach jest bardzo drogo. Strasznie podrożały leki i brakuje ich w aptekach. Emerytury moich rodziców są bardzo małe, a ceny bardzo duże. Czasami nie starcza im na lekarstwa - mówi Swietłana. - Nie wiem, co ze mną będzie dalej. Tu jest dobrze, ale chciałabym kiedyś mieć swoje mieszkanie i rodzinę. Niestety, mieszkania są bardzo drogie. Moja wypłata nie wystarcza na wynajem i jedzenie. Może kiedyś, jak będę miała męża, to będzie nam łatwiej we dwójkę coś wynająć - mówi.

Jaroslav

Historia Jaroslava jest inna niż wszystkie pozostałe tutaj opisane. Bo to on - mężczyzna - został w Polsce, a jego żona i córeczki wróciły na Ukrainę. Do Lwowa.

- Przyjechaliśmy tu razem, zaraz jak wybuchła wojna. W czwórkę - żona, dwie córki i ja. Dostałem dobrą pracę, bo jestem kierowcą. Jeżdżę autobusami i ciężarówkami. Pracy dla kierowców jest dużo. I dobrze mi płacą. Ale moja żona źle się tu czuła - mówi Jaroslav.

Nie może się z tym pogodzić i codziennie namawia żonę przez telefon, aby wróciła. Ale stracił już nadzieję. Jest przygnębiony.

- We Lwowie niedawno kupiliśmy nowe mieszkanie. Ivanka nie chce tego zostawiać. Poza tym ma chorych rodziców i chce być z nimi. Namawiałem ją, aby wzięła ich, psa i kota i wszystko, co chce, ale ona jest uparta i nie chce. Nie miała tu pracy, ale nie musiała pracować, bo ja zarabiam dużo i starczy dla nas wszystkich. Ale nie mogę jej przekonać…

A wrócić na Ukrainę Jaroslav nie może i nie chce.

- Jak wrócę, wezmą mnie do wojska i wtedy w ogóle rodzinie nie pomogę. To wolę być tu i pracować. Przynajmniej pieniądze im wysyłam - mówi. - Ale jest mi bardzo ciężko. Bo co mam powiedzieć córce, gdy mi mówi, że przez okno widziała, jak leci bomba…Jestem mężczyzną, a płakać mi się chce.

W wielu przypadkach okazywało się, że rodziny nie potrafią żyć w rozłące.

- Moja przyjaciółka przyjechała do Polski z dwojgiem malutkich dzieci. Jedno miało dwa latka, a drugie kilka miesięcy. Było jej bardzo ciężko samej, a mąż nie mógł żyć bez dzieci - chciał widzieć, jak młodsze stawia pierwsze kroki, słyszeć, jak mówi pierwsze słowa. Chociaż jej ciężko, woli być z mężem niż sama tutaj - mówi Walentyna.

Pracując w Punkcie Pomocy Ukraińcom, codziennie widzi, jak ogromne są potrzeby.

- Przyjeżdżają nowe rodziny z terenów, które są teraz atakowane przez Rosjan, ale nie tylko. Nawet tam, gdzie jest spokojnie, trudno jest żyć zimą w zimnych mieszkaniach, z małymi dziećmi, bez prądu, bez wody. Przyjeżdżają też młode kobiety, które straciły na wojnie swoich mężów, synów, braci. Mają depresję, potrzebują psychologów - mówi Walentyna.

Wszyscy są zgodni.

- Nam się bardzo dobrze żyło na Ukrainie. Nigdy byśmy nie pomyśleli, że będziemy mieszkać w Polsce. I choć ludzie tu są bardzo dobrzy dla nas, tęsknimy za Ukrainą. Tam nasze serce - mówią.

Magdalena Olechnowicz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.