Brzegi Szwecji są w jego głowie. Przepłynął już wpław 115 km Bałtyku. Do szczęścia zabrakło mu 55. Druga próba za rok

Czytaj dalej
Fot. Przemysław Zawalich
Iwona Marciniak

Brzegi Szwecji są w jego głowie. Przepłynął już wpław 115 km Bałtyku. Do szczęścia zabrakło mu 55. Druga próba za rok

Iwona Marciniak

Nie lubi, gdy mówi się, że rzucił wyzwanie Bałtykowi. Albo że nie udało mu się pokonać Bałtyku - A kim ja jestem, żeby stawać w szranki z takim żywiołem? - pyta 27-letni Bartłomiej Kubkowski.

Pochodzi z Giżycka, z wyboru koszalinianin. - Jeśli w drugim podejściu uda mi się przepłynąć wpław ten 170-kilometrowy odcinek między Polską a Szwecją, to tylko dlatego, że pozwoli mi na to natura i będę miał szczęście. Nie dlatego, że jestem herosem - uśmiecha się rozbrajająco. 8 sierpnia podjął pierwszą próbę, którą przerwał po 115 km. Kiedyś dzieciak wyśmiewany za nadwagę, potem chłopak obsesyjnie zafiksowany na sporcie, został pierwszym człowiekiem w historii, który o własnych siłach dopłynął tak blisko wybrzeży Szwecji.

Jak doszło do przerwania wyprawy?

Już jakieś cztery godziny wcześniej czułem, że coś jest nie tak. Za długo widziałem z prawej brzegi Bornholmu. Czułem, że prąd, który nie odpuszczał, jakby mnie wciągał. I te fale. A przecież miało być spokojnie - w końcu prognozę pogody znałem na pamięć. Wiedziałem, co mnie czeka, na którym kilometrze. A tu brałem oddech na lewą stronę i fala mnie przykrywała. Oddech na prawo - było płasko. Potem fala z naprzeciwka i za chwilę zza pleców. Jakbym był w jakimś wirze. Gdy się zatrzymywałem na posiłki, do koszyka wysuwanego na podajniku z kutra musiałem podpływać szybciej. Zastanawiałem się, czy kapitan zmęczony? Czy źle mnie nawigują? A to już się działo. Tylko cała moja ekipa jeszcze czekała. Byłem więc cztery godziny po największym kryzysie, wreszcie w głowie przełamałem ból i płynąłem znów w dobrym tempie. Podpływam na kolejne jedzenie i pod koniec pytam: „kiedy ta pogoda się skończy?” A oni: „Słuchaj, to się nie zmieni. Od teraz czeka cię jeszcze co najmniej 28 godzin w wodzie”. A ja miałem w głowie 14 godzin i metę! Kapitan rzucił: „Powiedzcie mu, że to może być nawet 50-60 godzin”. Spytałem, czy to żart. Okazało się, że od czterech godzin stoimy w miejscu.

Myślę, że dla psychiki kogoś podejmującego takie wyzwanie to chyba lepiej, że nie on zawalił, nie on się poddał. Zdecydowały okoliczności, na które nie miałeś wpływu.

Faktycznie. To mój pierwszy wyścig w życiu, w którym nie mogę sobie nic zarzucić. Ciężko pracowałem, głowa wytrzymała, przełamała nawet najbardziej hardcorowe kryzysy. Powstrzymała mnie natura, więc czuję się trochę usprawiedliwiony. Choć kiedy odtworzyłem sobie nagranie robione z łodzi, dotarło do mnie, jak ja im marudziłem (śmiech). Że jeszcze pół godziny i wychodzę. Że jeszcze godzina takiego bólu i kończę, bo plecy tak mnie bolą, że płynę i płaczę. „Dobrze, płacz i płyń do końca” - słyszałem w odpowiedzi. Moja fantastyczna załoga dobrze wyglądała na tej łodzi. Pełen spokój. Tłumaczyłem więc sobie, że to wszystko dzieje się w mojej głowie. Walczyłem z bólem i głową. Pech chciał, że gdy zrezygnowany wchodziłem na pokład, najgorsze miałem już za sobą. Chwilę później nagraliśmy filmik, w którym tłumaczyłem, co się stało, a komentujący pisali, że tak jak ja po tych 115 km przez Bałtyk, oni wyglądają rano, tuż po przebudzeniu (śmiech).

Ale był moment, gdy plecy bolały cię tak, że twoja załoga podpłynęła pontonem, żeby pomóc.

Takiego bólu nigdy nie przeżyłem. Po Helu, czyli majowej rozgrzewce przed szwedzkim wyzwaniem, gdy z czasem 13:30:01 pokonałem 50 km wpław odcinek z Gdańska na Hel i z powrotem, chodziłem do osteopaty i fizjoterapeuty. Byłem trochę przerażony, bo w łokciu zbierał mi się płyn. Już wtedy bolało. Zastanawiałem się, czy dam radę wytrzymać taki ból przez 60 godzin, w których chciałem się zmieścić, i powiedziałem sobie - dam! Ale w 19. godzinie dał o sobie znać najszerszy mięsień grzbietu, pod łopatką. Miałem wrażenie, że zrobiła mi się tam wielka kula, która w końcu się rozerwała. Moi przyjaciele z ekipy podtrzymywali mnie więc z pontonu, próbowali masować. Na chwilę pomagało. Robiłem dwa-trzy ruchy i wszystko wracało. Do końca płynąłem z bólem.

Mówisz, że opanowałeś go głową. Jak? Chodzi o jakieś techniki?

Tak. To efekt mojej współpracy z Rafałem Mazurem, twórcą podcastu Zen Jaskiniowca. Jest bardzo popularny w kręgu przedsiębiorców i sportowców. Mój przyjaciel Olaf Meller podpowiedział mi, żebym spróbował zaprosić go do współpracy. „Z czym do ludzi?” - pomyślałem, ale napisałem do niego o bałtyckim projekcie najlepiej, jak umiałem. Odezwał się, umówił na rozmowę. Byłem w szoku. Na początku mnie inspirował, potem pracowaliśmy razem, a teraz myślę, że jesteśmy przyjaciółmi. Poukładał mi w głowie moje demony. Gdy opowiedziałem mu, jak wygląda mój trening, skwitował to stwierdzeniem, że jestem świrem, psychopatą (śmiech).

Co robiłeś nie tak?

Na przykład potrafiłem się katować w siłowni godzinami, wmawiając sobie, że jeśli nie zrobię więcej, a potem jeszcze więcej ćwiczeń, to coś złego stanie się moim bliskim. To samo gdy trenowałem w wodzie. Szaleństwo! Autodestrukcja. Rafał pomógł mi się zebrać, poukładać jak puzzle. Pracowaliśmy na przykład przy wykorzystaniu hipnozy.

Czemu służyła?

W hipnozie byłem w stanie poczuć pewne sytuacje tak, jakby działy się na żywo. Siedząc w pokoju, czułem, jakbym już dopływał do Szwecji. To, co przede mną, nie było już takie nieznane. Przeżywałem w hipnozie bardzo silne emocje. Nieraz i łzy poleciały.

Jako utytułowany pływak miałeś już chyba wcześniej do czynienia z psychologami sportu?

(śmiech) Tak, pracowałem z wieloma psychologami, ale jakoś nikt nie pytał mnie, co czuję. Wpasowywano mnie w jakiś schemat, testy, dostawałem ćwiczenia relaksacyjne. I następny proszę! Teraz, po roku rozmów z Rafałem, po pracy pod jego okiem, myślę, że w takich wyzwaniach ultra, wymagających czasem niemal nadludzkiego wysiłku, 80 procent przygotowania powinno być skierowane na głowę, a jedynie 20 na ciało.

Skoro mówimy o lękach, to zapytam o głębię, którą, płynąc, masz pod sobą. Nie wiadomo, co kryje, a wkoło bezkres. Na samą myśl robi mi się niewyraźnie. Co prawda w pobliżu miałeś kuter, ale też nie mogłeś do niego dopłynąć bliżej niż na trzy-cztery metry.

Ale ja naprawdę często się boję. I bałem się też przed tym startem. W nocy na pełnym morzu też nachodziły mnie te wszystkie lęki. Gdy spojrzysz na siebie z dalszej perspektywy i dotrze do ciebie, jak wielki obszar wokół ciebie, to naturalne, że pojawia się strach. Jeszcze te podpływające ryby.

Podpływały do ciebie?!

Do liny fluorescencyjnej, którą ciągnął za sobą kuter, wyznaczając mi drogę. Podpływały i uciekały, ale je widziałem. Najgorsze, że w ostatnich miesiącach dowiedziałem się, że w Bałtyku występują rekiny! Jakiś rekin śledziowy - jeszcze i to! (śmiech). A co do ciemności, to noc na morzu przerażała mnie podczas treningów. Modliłem się, żeby jak najszybciej wzeszło słońce. Kiedyś o ten lęk przed tym, co kryje głębia, zapytał mnie przyjaciel. Odpowiedziałem mu: pamiętasz, jak byliśmy dzieciakami i mieszkaliśmy w bloku? Co czuliśmy po wejściu o zmroku do klatki, gdy trzeba było przejść koło piwnicy? Przebiegaliśmy! Byle szybciej. Bo piwnica była mrocznym miejscem, a wyobraźnia podpowiadała, że mogą się w niej dziać różne rzeczy. Głębia też jest taka tajemnicza, nieznana. Jeśli się boję, mam dwie opcje: zaakceptuję to albo nie. Znam pływaków, mistrzów krytych pływalni, którzy otwartych akwenów unikają. Właśnie dlatego, że czują się w nich nieswojo.

O psychice już mówiliśmy, opowiedz o jedzeniu w czasie takiej wyprawy.

Przez Rafała Mazura trafiłem do fantastycznego dietetyka, który przygotował mi genialną rozpiskę. Jadłem rosół, zupę pomidorową, piłem żele węglowodanowe, przyjmowałem sód, potas, wapń, uzupełniałem to, co traciłem. Jadłem ulubione słodycze, batony. Nawet przez sekundę nie czułem się źle.

Ale obowiązywało cię sporo ograniczeń - nie mogłeś korzystać z płetw, z łapek pływackich i nie wolno ci było dotknąć łodzi.

Tak jest. A jedzenie można było mi podać tylko na specjalnym wysięgniku zakończonym koszykiem.

Twój wyczyn miał jeszcze jeden, bardzo ważny wymiar. Zebrałeś sporą sumę na pomoc dzieciom walczącym z rakiem. Dlaczego wybrałeś właśnie Cancer Fighters?

Jestem wolontariuszem tej fundacji od 23. roku życia. A pomagać chciałem od zawsze. Próbowałem wolontariatu w hospicjum, ale tam nie poradziłem sobie z emocjami. Zostałem przy dzieciach i ich rodzicach. Nawet jeśli przebiorę się za lwa, poprawię im nastrój i wesprę przytłoczonych chorobą dziecka mamę czy tatę, to wiem, że to, co robię, ma sens. Gdy zakładaliśmy zbiórkę towarzyszącą wyprawie przez Bałtyk, mówiłem mojej dziewczynie Justynie: „Może uzbieramy z pięć tysięcy złotych?”. Sam wcześniej wpłacałem miesięcznie tyle, ile mogłem. Nie wierzyłem, że jeszcze, gdy płynąłem, udało się zebrać 50 tysięcy. A w sumie ponad dwa razy tyle! To fantastyczne uczucie, że już mogliśmy przeznaczyć 12 tysięcy złotych na wsparcie leczenia konkretnego dziecka. I dalej będziemy to robić.

Nie sposób nie zapytać, skąd w ogóle wziął się projekt Ultra Baltic Swim. Masz na koncie ponad 40 medali mistrzostw Polski juniorów, seniorów, starty w pucharach świata i Europy na wodach otwartych. Ale w wieku 23 lat skończyłeś ze sportem i zostałeś pracownikiem marketingu...

... tak, nawet odnosiłem sukcesy, byłem doceniany, zarabiałem niezłe pieniądze. I w rok przytyłem 26 kilogramów (śmiech).

To jak to się stało, że cztery lata później stanąłeś na plaży w Kołobrzegu i ruszyłeś w stronę Szwecji, z apetytem na wielki wyczyn i Rekord Guinnessa?

Mój powrót do pływania to zasługa Roberta Karasia (ultra triathlonista, rekordzista Polski i świata, któremu zdrowie nie pozwoliło ukończyć ostatniego Ultra Triathlonu na dystansie dziesięciokrotnego Ironmana - przyp. red.). Poznaliśmy się przez jego brata, Sebastiana, z którym spotykałem się na zawodach (Sebastian Karaś, utytułowany pływak, jako pierwszy pokonał wpław Bałtyk między Kołobrzegiem a Bornholmem - przyp. red.). To Robert nawrócił mnie do sportu, który znienawidziłem.

Aż tak?

Tak. Ludzie, na których trafiałem pod koniec mojej sportowej kariery, obrzydzili mi pływanie. Również przez wykorzystywanie zawodników do osiągania wyników, które otwierały im dostęp do większych pieniędzy. A ja, szykując się do Pucharu Świata, miałem stypendium w wysokości 480 złotych. Podobnie zresztą inni zawodnicy. Ale najmniej w tym chodzi o pieniądze. Bardziej o nasze plany, marzenia. Gdy przeczytałem biografię mojego idola Michaela Phelpsa, zamiast zmotywować się bardziej, załamałem się. Jaki on miał kontakt z trenerem! Został nawet zaproszony do niego do domu na obiad. Nie rozumiałem, o co chodzi. Mnie trener nawet na kawę nigdy nie zabrał czy na jakąś indywidualną rozmowę.

Brzmi to fatalnie.

Ale tak było i pewnie jest do tej pory. Od 10. roku życia całą swoją energię skupiałem na pływaniu. Chciałem być najlepszy i wierzyłem, że jeśli włożę w to maksimum wysiłku, to będę. Mam bardzo pracowitych rodziców. Mama pracowała fizycznie, wstając nawet o godzinie 4 rano. Tata to zawodowy żołnierz. Nigdy na mnie nie naciskali, nie mówili, że coś muszę. Akceptowali moje decyzje. I wspierali. Jako dzieciak miałem nadwagę. Byłem pulpecikiem. Uwielbiałem rywalizację w wodzie, bo w czasie pływania nikt nie oceniał, jak wyglądam, tylko na którym miejscu docieram do mety. Jaki ja byłem dumny, gdy okazywało się, że jestem najszybszy! Ale też mocno bolało, gdy kiedyś płynęliśmy w sztafecie i kolega już po zawodach przekazał mi , co trener powiedział o mnie innym zawodnikom: „Ten pączek nawet szybko pływa”. Innym razem, gdy spiker zapowiedział mnie słowami „nasz mistrz”, bo robiłem już wtedy rekordy województwa, jeden z trenerów występujących w roli sędziego rzucił: „Chyba mistrz w jedzeniu ciastek”. Rodzice mówili mi, że będzie dobrze. Tato przekonywał: „Zobaczysz, teraz się śmieją, a ty jeszcze będziesz mistrzem Polski”. Mieszkaliśmy w Giżycku, więc brzmiało to mało wiarygodnie (śmiech), ale na rodziców zawsze mogłem liczyć. Również wtedy, gdy po latach powiedziałem basta i zostawiłem pływanie. Znalazłem pracę w marketingu. Tu też znowu chciałem być najlepszy. Dobrze sobie radziłem. Od kolegów z pracy słyszałem: „Odłożysz pieniądze, ustatkujesz się, wybudujesz dom itd.”. Wszystko OK, ale zobaczyłem, że te pieniądze, które wreszcie miałem, w ogóle nie sprawiały mi radości. Trochę trenowałem.

I wtedy w twoim życiu znów pojawił się Robert Karaś?

Tak. Odwiedzałem go, przyjeżdżając do Warszawy w sprawach biznesowych. I to on znowu zaszczepił we mnie treningowego potwora. Zmienił moje podejście do sportu. Zmobilizował do wyprawy przez Bałtyk. Włączył mnie do swojego teamu, pomógł znaleźć sponsorów. Miałem wreszcie przyzwoite stypendium sportowe. Nasz pierwszy wspólny trening wyglądał tak, że przepłynąłem 25 metrów, zatrzymałem się i pomyślałem: to najlepsze miejsce w moim życiu. Wróciłem tu, gdzie powinienem być. Przez ostatni rok trenowałem, szykując się do Ultra Baltic Swim. Ale też nauczyłem się odpuszczać. Zyskałem wolność. Dotarło do mnie, że życie jest za krótkie, a ja mam się czym cieszyć. Dziewięć dni po powrocie znad Bałtyku poszedłem nad jezioro z Justyną, jej mamą i naszym psem. Przepłynąłem kawałek i pomyślałem sobie - znowu czuję frajdę z pływania!

Już postanowiłeś, że za rok podejmiesz nową próbę. We wrześniu zacząłeś treningi. Co dalej?

Wkrótce mój start w Mistrzostwach Świata w Lodowym Pływaniu we Francji. To wyścig na kilometr w wodzie o temperaturze 1-2 stopni Celsjusza, tylko w kąpielówkach, okularach i czepku. Mam już w tym doświadczenie, a liczę też na efekt warsztatów Waleriana Romanowskiego, na których spędziłem dwie godziny w balii z lodem.

Czym się zajmujesz, nie licząc przygotowań do drugiej wyprawy do Szwecji?

Z Justyną, która wspiera mnie w każdej sytuacji, mieszkamy w Koszalinie. Niedawno dołączył do nas znaleziony na ulicy Majlo, świetny pies. Zarabiam na tym, co stało się moją drugą pasją. Prowadzę grupy i spotkania indywidualne ze sportowcami, przedsiębiorcami, pracownikami firm. Motywuję ich, dzieląc się własnymi doświadczeniami. Rozmawiam, słucham, jaki mają problem, i staram się pomóc. Zaznaczam, nie jestem żadnym „kołczem”. Zawsze mówię, wykorzystajcie mnie jako narzędzie. Swoje życie przekładam na ich problemy. Uwielbiam, gdy widać, że ktoś uwierzył w siebie, nabrał odwagi, że osiąga wymierne sukcesy.

Myślałeś o tym, żeby podszkolić się w teorii? Może jakieś studia?

Pewnie. Kiedy byłem sportowcem, liczył się trening, obsesja na punkcie najlepszego wyniku, tytuł mistrza. Edukacja schodziła na daleki plan. Nie zdałem matury z matematyki. Zabrakło jednego punktu. Wiem, że i bez niej mam dużo do zaoferowania, ale na wykształcenie też chcę postawić. Choćby po to, żeby dać dobry przykład moim przyszłym dzieciom. Coraz bardziej interesuje mnie psychologia. Może kiedyś uda mi się zostać psychologiem klinicznym?

A za rok spotkamy się na plaży w Kołobrzegu?

Mam nadzieję, że nic mi w tym nie przeszkodzi. Mam ogromny szacunek do Bałtyku, ale wierzę, że mnie tylko jeszcze na chwilę zatrzymał. Pozostaliśmy kumplami i dalej będę się do niego modlił, żeby w przyszłym roku był dla mnie łaskawy (uśmiech).

Iwona Marciniak

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.